Filmy są różne. Jedne podejmują trudne i skomplikowane tematy, wzruszają lub wstrząsają. Drugie z kolei bardziej skupiają się na dostarczeniu rozrywki, wrażeń i zachwytów nad wykreowanym światem. Są też takie produkcje, które wyglądają jak żart ze strony twórców, którego nie da się brać na poważnie. Do tej trzeciej kategorii zdecydowanie można zaliczyć film „Kokainowy miś”. Czy ten filmowy żart mógł się w ogóle udać?
Już na samym starcie historia przedstawiona w filmie nie brzmi poważnie. Otóż niedźwiedź w pewnym amerykańskim parku narodowym najadł się kokainy zrzuconej z samolotu na tym obszarze przez przemytników. Tak naszprycowane zwierzę zaczyna szaleć po okolicznym lesie, napadając na niewinnych turystów. Gdzieś między to jest wrzucone kilka wątków z pozoru niepowiązanych ludzi. Do lasu wybierają się gangsterzy chcący odzyskać pozostawiony towar i policja szukający wyjaśnienia sprawy narkotyków w parku narodowych. Przypadkowo w całą tę karuzelę zdarzeń wpadają dzieci chcące udziec na wagary oraz matka, która ich szuka. Co wyniknie z ich konfrontacji z pobudzonym kokainą niedźwiedziem?
Fabuła jest tu tylko pretekstem do przedstawienia szalonej akcji w parku narodowym. Bo o to w tym filmie chodzi – o akcję i widowisko klasy B. Tak właśnie najkrócej można opisać tę produkcję. Zdziwiłem się trochę, ponieważ „Kokainowego misia” można w pewnym sensie nazwać slasherem. Groteskowych śmierci z łap predatora alfa jest tu mnóstwo. Widzom, którym przeszkadzają latające kończyny i krew po ekranie odradzałbym zdecydowanie ten seans. Ten film trzeba oglądać ze świadomością, że nie jest to wybitna produkcja. Jest to czysta i głupawa rozrywka, idealna na odmóżdżenie na jakieś imprezie do pośmiania się w gronie znajomych.
Miś towarzysz
Tak samo jak fabułę tak i postaci nie da się brać w tym filmie na poważnie. Każdą z nich można opisać jedną cechą charakteru oraz wyglądu, bo nic innego ich nie wyróżnia. Służą jedynie w charakterze pionków na tej kokainowej szachownicy, gdzie albo mają zrobić coś strasznie głupiego, albo żenująco śmiesznego. Nie oznacza to, że nie można tych postaci polubić w pewien sposób. Większość scen z gangsterami granymi przez O’Shea Jacksona Jr. oraz Aldena Ehrenreicha powoduje pojawienie się banana na twarzy. Chemia między nimi na ekranie powoduje, że są to chyba najlepsze sceny w filmie, oczywiście zaraz obok tych z niedźwiadka z białym noskiem.
Warto jeszcze wspomnieć, że „Kokainowy miś” to jeden z ostatnich występów Ray Liotty na wielkim ekranie. Czy to rola warta zapamiętania? Niekoniecznie, choć aktor wciela się w postać Syda, typowego gangsterskiego szefa, dla którego odzyskanie białego towaru jest ważniejsze niż ludzkie życie czy jego własna rodzina. Wpisuje się to trochę w klasyczne postacie grane przez Liottę, jednak tu wypada nieco gorzej niż zwykle.
Miś kucharzyk
Strona audiowizualna jest poprawna. Nie zachwyca jakoś szczególnie, choć czasem pierwotne amerykańskie lasy potrafią zaczarować. Akcja za to jest dynamiczna, ale na szczęście czytelna i widz przez większość czasu bez problemu wie, co się dzieje na ekranie. Niedźwiedź widoczny w filmie został oczywiście wygenerowany komputerowo i niestety miejscami bardzo to widać, jednak w scenach akcji daje się o tym zapomnieć i porwać w wir szalonej akcji. Wtedy model CGI radzi sobie całkiem i pozwala zobaczyć rzeczy, których raczej nie udałoby się doświadczyć na łonie natury.
Miś turysta
„Kokainowy miś” to film z cyklu „twórcy wzięli to na poważnie, zaś widownia niezbyt”. I nie ma w tym nic złego. Jeśli lubicie slashery z alfa predatorami i nie przeszkadza wam głupawa historia, to będzie to film dla was. Reszcie osób odradzałbym jednak seans, który prawdopodobnie nie przypadnie wam do gustu. Sam osobiście dobrze się bawiłem, choć miejscami produkcja zaczynała się dłużyć i nużyć przewidywalnością. Zastanawiam się również, co zachęciło polskiego dystrybutora do ściągnięcia tego filmu do naszego kraju.
Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura