Po wielu miesiącach przeleżanych na studyjnej półce nowy „King’s Man” nareszcie wszedł do kin. Prequel szalonej serii Matthew Vaughna, mimo covidowych perturbacji, prezentuje się równie wybuchowo co jego poprzednicy. Niestety, jednocześnie rozczarowuje swoją odmiennością.
Długo wyczekiwana premiera
Nowy film Matthew Vaughna miał pojawić się w kinach już w 2019 roku. Niestety ze względu na sytuację związaną z Covid-19 do tego nie doszło i musiał trochę poczekać na swoją premierę. Przez cały ten czas, fani siedzieli z zapartym tchem, wierząc, że trzecia część serii w końcu pojawi się w repertuarach. Sam, gdy tylko zobaczyłem datę premiery, od razu zapełniłem wirtualny koszyk biletem.
Fakt, że widzowie podchodzą z dystansem do prequeli, stał się już klasyką gatunku. Mają one w zwyczaju być fatum dla dobrych produkcji. W przypadku „Pierwszej misji” sytuacja wyglądała podobnie. Wielu z nas dręczyły ambiwalentne uczucia co do sukcesu tej części. Tym bardziej że w obsadzie nie sposób doszukać się Tarona Egertona. Jednak skoro już akceptujemy znaczne cofnięcie się w przeszłość, to jak daleko przenosi nas Vaughn?
Historia bez cenzury
W przeciwieństwie do pozostałych filmów reżyser postawił tym razem wlać fabułę do formy realnych wydarzeń. Akcja rozgrywa się bowiem w czasach I wojny światowej, a tłem jest walka wielkich mocarstw o dominację w Europie. Mamy tu realnych władców i inne postaci historyczne takie jak np. Rasputin (genialny Rhys Ifans) czy postać Sekretarza Stanu Herberta Kitchenera (Charles Dance) i jego śmierć na HMS Hampshire. Na ekranie ma miejsce również kluczowy zamach w Sarajewie. Tutaj twórca pozwolił sobie na małą żonglerkę faktami. Jako prowodyra wszystkich wydarzeń prowadzących do wybuchu ogólnoświatowego konfliktu stawia czarny charakter rodem ze „Spectre” – tajemniczego Pasterza. Na tle tych wszystkich wydarzeń powoli rodzi się tajna organizacja: King’s Man.
Ile King’s Mana w King’s Manie
Tutaj pojawia się największe „ale”. Głównym wątkiem całego filmu wydaje się nie tyle geneza tajnej organizacji, ile losy Orlando Oxforda (Ralph Fiennes). Założyciel agencji ma bowiem problemy ze swoim synem, co jest eksponowane przez połowę filmu. Młody Conrad Oxford (Harris Dickinson) wykazuje się chorobliwym parciem na bohaterskie czyny. Nie chce słuchać rad boleśnie doświadczonego w wojnie ojca i pcha się prosto na front.
Finalnie, bez zgody starszego Oxforda dopina swego. Od tego momentu na pewien czas film przybiera formę klasycznego dramatu wojennego. Nie sposób stwierdzić czy dalej oglądamy „King’s Mana” czy teleportowaliśmy się już do innej sali kinowej. Po sekwencji z frontu, której nie powstydziliby się nawet twórcy „Przełęczy ocalonych”, wracamy do właściwej tematyki filmu. Jednak wciąż dostajemy od Vaugna wachlarz wątków, w których musimy się jakoś połapać, co nie jest łatwe.
Niestety, ale trzeba przyznać, że mamy tu do czynienia z niemałym bałaganem. Zionące patosem sceny wojenne, wielcy bohaterowie ratujący świat przed „złymi typkami”. Trochę szpiegowskiego kina okraszonego charakterystycznym dla serii slapstickowym humorem. Mnóstwo pomysłów zostało zmarnowanych, dlatego że zostały upchnięte do jednego filmu. Abstrahując od tego, że Eggsy nie pojawia się na ekranie, w filmie zabrakło wielu rzeczy. Na przykład: gdzie podziała się sekwencja „ogłada czyni męża”?!
To taniec czy walka?
Mimo wszystkich braków, nowe dzieło Vaughna ma wiele elementów, które należy z czystym sercem pochwalić. Jedną z tych rzeczy są z pewnością roztańczone sceny walki, które utrzymują poziom poprzednich części. Zespół pod przewodnictwem Adama Murraya („Rocketman”) nie zawodzi i prezentuje nam coś niesamowitego. Sekwencja w Petersburskim pałacu w wykonaniu Rasputina i obydwóch Oxfordów w rytm baletu zmusza do zdjęcia czapek z głów. Podobnie akcja na froncie czy w starej chacie na zboczu góry. Batalie w „King’s Manach” wciąż pozostają mocną stroną produkcji i dają zamierzony efekt „wow”.
Muzyka (Matthew Margeson i Dominic Lewis) oraz zdjęcia (Ben Davis) także zasługują na pochwałę. Świetnie przeprowadzają nas przez kolejne sceny i lokacje, nadając im charakteru. Jeżeli chodzi o obsadę, najjaśniej świeci Rhys Ifans w roli rosyjskiego mnicha, którą odegrał z niesamowicie komicznym patetyzmem. Podobnie Ralph Fiennes, który pięknie pokazał postać kochającego ojca, o twarzy wojowniczego bohatera. W formie brytyjskiego gentlemana Fiennes niewątpliwie zasługuje na uwagę.
Czy warto?
Nie zawsze może być idealnie i choć „King’s Man: Ostatnia misja” do tych idealnych nie należy, warto go zobaczyć. Fani serii mogą przeżyć lekkie rozczarowanie wobec 2 lat oczekiwania. Jednak nie jest to z pewnością film zły, co warto zaznaczyć. Dobra obsada i świetna choreografia ratują obraz, a i mimo przeciążenia wątkowego da się w niego wkręcić. Ci, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z filmami Vaughna, również mają gwarantowaną dobrą zabawę i dreszczyk emocji. A tym, którzy z sali kinowej wyjdą skrajnie rozgoryczeni, przypominam: „ogłada czyni męża”.
Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj -> meteor.amu.edu.pl/programy/kultura/