Nim zdążyliśmy odetchnąć po „Ostatnim pojedynku”, Ridley Scott już po miesiącu zdążył uraczyć nas kolejną produkcją. Ze średniowiecznego świata przenosimy się do lat 90’ we Włoszech, a wraz z nami Adam Driver oraz tematyka zemsty i walki. Choć tym razem nie ma mowy jedynie o pojedynku. Przygotujcie się na istną wojnę w „House of Gucci”.
Rodzina Gucci
Od pierwszych minut ekran przejmuje Lady Gaga, której genialna gra aktorska w „Narodzinach gwiazdy” okazała się nie być jedynie kwestią przypadku. Na co dzień zdobywczyni Grammy, a w gościnie u Guccich: wyrachowana, obrotna i zdolna do wszystkiego — Patrizia Reggiani. Wprowadza nas ona do szalonych lat 90’ w wersji italiano oraz do domu tytułowej rodziny. Mimo olśniewającej aury bije on od środka silną potrzebą solidnego remontu.
Młodej Patrizii perypetie rodzinne zdają się zbytnio nie przeszkadzać, wręcz przeciwnie. Postanawia włączyć się w ich grę biznesu i relacji, żeniąc się z najmłodszym posiadaczem krwi Gucciego — Maurizio (Adam Driver). Tym samym funduje mu, jak i nam, prawdziwy emocjonalny rollercoaster przez następne dwie i pół godziny seansu.
Włoski Makbet i Jared Leto
Wraz z nową członkinią rodu zostajemy zaproszeni do domu, w którym ściany przesiąknięte są walką o władzę i pieniądze, a uczucia nie grają większej roli. Wiecznie genialny Al Pacino, wcielający się w rolę Aldo Gucciego opętanego wolą zysku, Jeremy Irons jako Rodolfo Gucci — schorowany, żyjący przeszłością staruszek, czy świetnie pracujący z kamerą Adam Driver, pokazujący nam przemianę Maurizio z nieśmiałego chłopaka w rekina biznesu. Trochę niczym Makbet z Lady Gagą jako Lady Makbet u boku. Cała ta śmietanka tworzy klimat dramatycznego napięcia, gdzie nie wiadomo kiedy, ani jak ta mieszanka eksploduje.
Na szczególną uwagę zasługuje jednak rola Jareda Leto (Paolo Gucci), który spod grubej warstwy charakteryzacji daje fenomenalny popis aktorski. Zachwyca, miotając na prawo i lewo komicznie przerysowanymi emocjami jego ekstrawaganckiej, jak i wrażliwej postaci. Przechodząc niespodziewanie od euforii do napadów dramatycznego szlochu, nadaje temu członkowi rodziny czegoś… niesamowitego i chwytającego za serce.
Deser bez głównego dania
Pomimo pięknej scenografii, świetnych zdjęć w wykonaniu naszego rodaka — Dariusza Wolskiego czy klimatycznej muzyki, asem tej produkcji bezsprzecznie pozostaje gwiazdorska obsada i Ridley Scott za kierownicą. Pod kątem reżyserii produkcją miał kierować Martin Scorsese. Producenci prawdopodobnie obawiali się jednak, że „król filmów mafijnych” zbyt mocno poczuje włoski klimat. Postanowili więc nie ryzykować i pozostać przy twórcy „Gladiatora”, który, tak czy owak, musiał do tego zadania nieco złagodnieć.
Co do obsady, wystarczy spojrzeć na innych kandydatów branych pod uwagę — Angelina Jolie, Christian Bale, Monica Bellucci czy Natalie Portman. Można więc uczciwie stwierdzić, że bez względu, w jakim zestawie i z jaką fabułą, obraz przyciągnąłby do kin tłumy. Niestety, z przykrością trzeba też przyznać, iż jest to główny, jeżeli nie jedyny, atut tego filmu.
Długo wyczekiwany, długo oglądany, szybko zrecenzowany
„Dom Gucci” szybko spotkał się z falą krytyki ze strony publiczności. Wielu widzów narzekało na długość, monotonność, brak spójności i… jest to poniekąd zrozumiałe. Film miejscami bardzo się dłuży, a chwilami centrum zainteresowania staje się miękkość kinowego fotela czy niedosolony popcorn. Dodatkowo wątki zdają się rzeczywiście bardzo szybko zmieniać, nim zostaną odpowiednio dokończone. Jednakże tak rozległa historia, jak ta rodziny Gucci, wymagała od Ridleya Scotta bardzo wiele. Długi obraz przepełniony zmieniającymi się co chwilę — jak nastroje Paolo — wątkami, był pewnego rodzaju fatum tej produkcji.
Wciąż żyjący członkowie „Wielkiej Rodziny” również nie przejawiają pozytywnych odczuć wobec filmu i grożą producentom pozwem. Powód tego wynika z faktu, że film oparty jest na prawdziwych zdarzeniach, a nigdy nie był z nimi konsultowany. Odebrali nam naszą tożsamość i ją zmienili. Przedstawili nas w całkowicie odbiegający od prawdy sposób – mówi Patrizia Gucci. Rodzina oskarża reżysera i wytwórnię o przywłaszczenie ich nazwiska, wykorzystanie go w celach komercyjnych oraz o opaczne przedstawienie historii. Jak sprawa potoczy się dalej, nie wiadomo.
„House of Gucci” – czy warto?
I tak i nie. Jeżeli idziesz na ten film, z nastawieniem, że dobitnie poznasz rodzinę kryjącą się za słynną marką… to lepiej zmień nastawienie i „wygoogluj” sobie te informacje przed seansem. Osobiście byłem zmuszony poirytować parę osób siedzących obok mnie świeceniem ekranem telefonu. Wyszukiwałem wtedy na Wikipedii, kim jest kolejna, pojawiająca się przede mną postać. Jeżeli jesteś wielbicielem mody, a znak Gucci to dla ciebie Święty Graal, możesz się trochę rozczarować, bo poza outfitami Lady Gagi mody tu niewiele.
Jedyną sensowną motywacją, aby odwiedzić salę kinową w godzinach seansu „House of Gucci”, wydaje się genialna gra aktorska. Ta z pewnością będzie długo wspominana. Całkowicie słusznie, bo abstrahując od mistrza kinematografii i amerykańskiej włoszczyzny — Ala Pacino — Lady Gaga i Jared Leto dali niesamowity spektakl swoimi umiejętnościami. Coś się kryje w tych wokalistach i warto zobaczyć to na dużym ekranie. Daję słowo – „Father, son, and house of Gucci”.
ELIASZ NIEWIADOMSKI
Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj -> meteor.amu.edu.pl/programy/kultura/