Co się stało z gigantami indie rocka lat 2000.?

Lata 2000. wprowadziły słuchaczy muzyki w wiele nowych nurtów, które rozwinęły się lub zdobyły wtedy popularność, np. EDM, nu metal czy emo pop. Jednym z nich był indie rock. Dzięki legendarnym już albumom zespołów takich jak The Strokes czy Interpol powstał szereg nowych stylów, które wypełniły pustkę powstałą po osłabieniu pozycji zrodzonego w poprzedniej dekadzie rocka alternatywnego. Spodziewano się, że zespoły z tamtego okresu wydadzą szereg równie dobrych lub nawet lepszych albumów niż ich debiuty. A jak było faktycznie?

W opinii zarówno krytyków, jak i słuchaczy, w przypadku wielu indie rockowych wykonawców lat 00. tak się nie stało. Reprezentanci szumnie zapowiadanego nowego pokolenia artystów często stawali się one hit wonderami .  Historia muzyki zna wiele przypadków, gdzie już na początku swojej kariery wykonawcy postawili sobie poprzeczkę, której nie udało się już później im przeskoczyć, jak np. protoplaści post-punku, Television. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że na scenie indie z początku wieku było to zjawisko znacznie powszechniejsze, niż zazwyczaj. Jest to zależność, którą zauważyłam już jakiś czas temu, przyglądając się bliżej indie rockowi, którego się stałam również wielką fanką. Zaczęłam sobie zadawać pytania – co sprawiło, że ci artyści nie potrafili dorównać oczekiwaniom słuchaczy? Czy odbiór ich nowszych materiałów był zasłużony? Pochyliłam się nad paroma przypadkami kluczowych zespołów z epoki, by odszukać odpowiedzi na te pytania.

Interpol

Wspomniany już wcześniej Interpol był jednym z pierwszych zespołów, który wybił indie rock do muzycznego mainstreamu i to nie bez powodu. Premiera Turn On The Bright Lights w 2002 roku spowodowała Turn On The Bright Lights na zawsze zagościło w sercach fanów muzyki.

Drugi album Antics z 2004 nie przyniósł fanom żadnych powodów do niepokoju. Podobnie jak w wypadku poprzednika, krytycy przyjęli album dość ciepło, a słuchacze pokochali główny singiel Evil. Mimo to, Antics był albumem znacznie swobodniejszym w przekazie, bardziej będącym kolekcją piosenek nagranych od czasu premiery debiutu, niż połączoną w całość narracją. Najważniejszym jednak aspektem różniącym nowy album od starego był zanik kreatywności. Nowe single brzmiały bardzo podobnie do tych sprzed dwóch lat, co stało się z czasem cechą wyróżniającą wydania nowojorskiego kwartetu. Dodatkowo nie pomogły tarcia z wytwórnią przy okazji wydawania następnego albumu, Our Love to Admire (2007) oraz konflikty wewnątrz zespołu podczas sesji do Interpol (2010), po których zespół opuścił basista Carlos Dengler. Interpol dostał łatkę zespołu osadzonego w jednym, bardzo konkretnym i powtarzalnym brzmieniu.

W takim postępowaniu nie ma oczywiście nic złego, jeśli nadal idzie za tym w parze wysoki poziom muzycznej jakości i uważam, że nowy Interpol ma w zanadrzu parę piosenek, które potrafią przekonać malkontentów. Czerpiące z shoegaze’u All the Rage Back Home, eksperymentujące kompozycyjnie Pioneer to the Falls, czy też The Rover ze swoim charakterystycznym riffem nadal są wyróżniającymi się w dyskografii zespołu piosenkami, przywodzącymi na myśl jego złote czasy.

Franz Ferdinand

Ze wszystkich ikonicznych piosenek indie rocka lat 00., moją ulubioną jest bez dwóch zdań jest Take Me Out od Franz Ferdinand. Jej chwytliwość, biorącą się z energii dance-punkowego riffu doceniły rzesze słuchaczy. Jednak taneczność tego hitu oraz całego debiutanckiego albumu to nie jedyne atuty, jakie szkoci posiadali na początku kariery. Cały zespół utrzymywał estetykę przywołującą na myśl początek XX wieku, włącznie z nazwą zespołu, nawiązującą do zamordowanego w przeddzień I wojny światowej arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Wydając drugi album You Could Have It So Much Better zespół postanowił nie wychodzić ze swojej strefy komfortu i wydał kolejną dawkę energetycznych i żartobliwych kawałków. Przy wydaniu następnego, trzeciego albumu również poczynili podobnie…

Franz Ferdinand to zespół, który, podobnie jak Interpol, odznacza się osadzeniem w jednym, charakterystycznym dla siebie brzmieniu. Sięgając po każdy z albumów wydanych w latach 00. przez Kapranosa i spółkę zawsze wiemy, jakiego brzmienia się spodziewać. Również i tutaj, brak eksperymentowania nie musi być złą cechą. Jednak w przypadku Franz Ferdinand nowym piosenkom wcale nie brakuje energii czy chwytliwości, tylko niecodziennego klimatu debiutu. Szkoci jednak zdali sobie z tego sprawę, próbując naprowadzić swój styl na nowe tory. Right Thoughts, Right Words, Right Action z 2013 roku wprowadza elementy glamowej estetyki, a kolejne wydanie zespołu poszło o krok dalej – FFS z 2015 roku jest połączeniem sił z glam rockowymi legendami, zespołem Sparks. Przypadek Franz Ferdinand jest zatem bardzo podobny do wyżej przytoczonego Interpolu. Spadek popularności zespołu wcale nie wynikł z mniejszej przebojowości nowych albumów, a z zamknięcia się w jednym brzmieniu.

Bloc Party

Świat indie rocka na chwilę się zatrzymał, gdy premierę miało Silent Alarm – debiut Bloc Party z 2005 roku. Nie bez powodu porównywano ich w tamtym czasie do Radiohead czy The Cure – mroczne i taneczne hity Banquet oraz Helicopter wybiły londyński kwartet przed szereg wielu revivalowych zespołów post-punkowych. Jednak nie tylko to sprawiało, że Bloc Party było unikalnym jak na swoje czasy zespołem. Wsłuchując się bardziej w Silent Alarm, można docenić intensywną perkusję Matta Tonga oraz świetną warstwę produkcyjną autorstwa Paula Epwortha. Zabawa dźwiękiem nigdy nie zniknęła w twórczości Bloc Party – i być może właśnie to zadecydowało o zmniejszeniu popularności zespołu w następnych latach. Zespół w pewnym sensie stał się ofiarą własnego losu.

Drugi album A Weekend In The City (2007) oferował więcej elektronicznych aranżacji. Wywołało to wiele kontrowersji wśród fanów, zwłaszcza w wypadku singla Flux, w którym Kele w znacznym stopniu wykorzystał auto-tune. Użycie tego narzędzia było wówczas w muzyce rockowej tematem tabu, a Julian Casablancas z rówieśniczego zespołu The Strokes sięgnął do auto-tune’a dopiero przy nagrywaniu Angles z 2011 roku. Nic więc dziwnego, że na zespół spłynęła fala krytyki. Zespół postanowił jednak dalej eksplorować inne gatunki – następny album Intimacy (2008) inspirował się synthpopem, a Four z 2013 roku było ruchem “va banque” ze strony Bloc Party – wprowadzając do swojego brzmienia rock alternatywny, czy nawet post-hardcore.

Kolejny kryzys nastąpił po odejściu z zespołu Matta Tonga, a Hymns (2016) wydane bezpośrednio po jego odejściu po raz kolejny spotkało się z negatywnym przyjęciem krytyków i słuchaczy. Dzisiaj można zadać sobie pytanie – jak potoczyłaby się historia zespołu, gdyby nigdy nie odeszli od swojego charakterystycznego brzmienia? Na to pytanie nie znajdziemy nigdy odpowiedzi, ale materiał, który zespół wypuścił od czasu debiutu, został w niektórych momentach poddany zdecydowanie przesadzonej krytyce. Flux było pionierskim przykładem wykorzystania auto-tune’a w muzyce indie, a sama piosenka przewidziała brzmienie wielu współczesnych electropopowych zespołów. Na pozytywną wzmiankę moim zdaniem zasługuje również post-hardcore’owe We Are Not Good People oraz łączące indie z hip-hopem Ratchet.

To były tylko trzy przykłady zespołów indie z początku XXI wieku, które nie potrafiły dorównać swojej pierwotnej reputacji, jednak do tej listy można dodać również takich artystów jak na przykład Two Door Cinema Club czy Kaiser Chiefs. Paradoksalnie, zarówno pozostanie przy znanych brzmieniach jak i nadmierne eksperymentowanie potrafiły doprowadzić do spadku popularności wielu zespołów.  Wykonawcy tacy jak The Strokes czy Arctic Monkeys potrafili jednak znaleźć złoty środek, który pozwolił zachować swoje brzmienie przy jednoczesnej ewolucji muzycznej, co zapewniło im wiele lat sukcesów. Mimo to nie warto odrzucać reszty twórczości zespołów, którym się to nie udało. Wiele z tych utworów nadal pokazuje ich umiejętności i kunszt, udowadniając przy tym, że ich udane debiuty nie były dziełem przypadku.

Julia Cicha