Ampacity spowodował, że ostatni dzień marca na pewno na długo zapadnie mi w pamięci. Kwartet z Gdyni oferujący brzmienia z pogranicza stoner rocka, powrócił z czwartego wymiaru. A dokładniej mówiąc, po siedmiu latach nieobecności, z nowym albumem.
Ampacity powraca
Od ostatniej EPki minęło już sporo czasu. Moje częste powroty do tego zespołu zaskakująco nie spowodowały żadnego odczucia braku nowości. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo cieszę się z wydania IV przez gdynian. Jednak moje podejście do tej grupy mocno podwyższyło poprzeczkę w odbiorze najnowszej płyty. Ampacity był jednym z pierwszych zespołów, który wprowadził mnie do tak doskonałych gatunków, jak stoner rock, space rock czy też krautrock. W wydany dziesięć lat temu Encouter One zasłuchiwałem się nieustannie. Jest to dość miłe, że w taką rocznicę wydali swój trzeci długogrający album. Następnie, po dwóch latach na świat przyszedł wyśmienity Superluminal, którego to każdy powinien spróbować choć raz przesłuchać. Szczególnie jeśli w żyłach płynie krew fana starych klimatów science-fiction, bo to one inspirują muzyków.
Właśnie to uwielbiam w zespole, a mianowicie to, że na każdym kroku pobudzają wyobraźnię do granic możliwości. Jeśli w młodości rozwijałeś ją za pomocą klocków LEGO, to w podobny sposób ja przeżywałem każdy dźwięk wydany przez instrumenty od tej formacji. Tego właśnie oczekiwałem od najnowszego krążka.
Tak jak niespodziewanie powrócili, tak samo szybko grupa z Trójmiasta zakończyła swoją działalność. Pozostawili po sobie minialbum The Sum of All Flaws (2016). Wtedy to odejść miał klawiszowiec Marek Kostecki, a pozostali członkowie dalej mieli tworzyć nowe brzmienia. Niestety jak to w życiu bywa, nie wszystko idzie zgodnie z planem, co skutkowało ostatecznym rozpadem grupy dwa lata później. Przed powrotem mogliśmy jeszcze posłuchać formacji Pył, którą założyło dwóch członków Ampacity — Piotr Paciorkowski i Wojciech Lacki. Wydali bardzo przyjemną płytę oraz dziewiętnastominutowy krótkogrający album Farwater. Po zakończeniu prac w Pyle, muzycy postanowili spróbować raz jeszcze, tym razem we czterech, bez znanego ze swojego wokalu w Encounter One — Jana Galbasa. Pora zabrać się z ich najnowszym wydaniem w podróż po nieskończonych wymiarach na skrzydłach fantazji.
Potwierdzenie swojej jakości
Sześć utworów trwających łącznie ponad czterdzieści trzy minuty, nastawiło mnie pozytywnie. W takie kompozycje muszą być wpisane piękne pasaże gitarowe, pomysłowe melodie na klawiszach oraz dudniący i nadający historii bass wraz z rytmiczną, żwawą perkusją. Tak sobie wyobrażałem ten album, mając nadzieję, że przynajmniej dorówna Superluminal (2015). Gdy usłyszałem A Strangers Fills My Eye byłem wniebowzięty. Utwór posiadał wszystko czego oczekiwałem, a to był dopiero początek. Prom space rockowy dopiero wyruszył, bez zamiaru oglądania się za siebie. To, jak Amapcity pobudza wyobraźnie, jest wręcz nieprawdopodobne i jeszcze nie raz o tym wspomnę. Energiczna perkusja wraz z powtarzającym się ozdobnikiem gitary basowej prowadzi do ekstazy wszystkich instrumentów za połową kawałka. A po piątej minucie odleciałem w krainę zapomnienia przez ten natłok pięknych dźwięków. Lepszego początku nie mogłem sobie wymarzyć. A tu, już odliczanie do poczucia się jak w próżni.
No, może nie do końca. W One, Two, Three, Void na sto procent będą słyszalne zapierające dech w piersiach pejzaże muzyczne. Grupa z Gdyni pozwala nam dryfować w stanie nieważkości pośród migoczących ciał niebieskich. Nuty wydawane przez klawisze na samym początku przenoszą nas powoli w inny wymiar. Później, utwór nabiera tempa i hipnotyzuje brzmieniami, by wszystkie nieznane, lśniące gwiazdy zaczęły kręcić się dookoła naszej głowy z prędkością światła. Warto wspomnieć ponownie o ich wyczuciu klimatu. To, wraz z ich melodycznością, otwiera przed nami nowy świat, a może i wszechświat.
Fuzja gatunkowa
Jeśli dwie poprzednie pozycje nie przekonały was o tym, to Some Kind of Glow niezaprzeczalnie potwierdzi swoją jakość. Będzie błyszczał już samą energią zaserwowaną na początku w postaci ciężkiego stonera. A cała aura, tworzona przez nastrojowe syntezatory, prowadzący bas i eteryczne gitary, jest zbudowana na podstawie brzmień z lat 70. – początków space rocka. Jednak Ampacity dodaje w to całe swoje serce, nie tworząc kalki z dawnych lat, lecz tylko podpierając się na nich. Proponują nam nie tylko odejścia w przeróżne post-gatunki, ale nawet sięgają po niebanalną alternatywę. W efekcie, połowa albumu całkowicie mnie pochłonęła, a jeszcze nie wiedziałem, że zaraz spotkam się bóstwem.
Latający Potwór Spaghetti
Otwierający utwór Spaghettification prowadzi nas przed samo oblicze wielkiego bóstwa, a mianowicie… w pobliże czarnej dziury. Zaskoczeni, co? Nie, czteroosobowa formacja z Gdyni nie miała na celu skomponowania kawałka dla Latającego Potwora Spaghetti (tak przynajmniej myślę). Czwarta pozycja rozciąga nas w makaron spaghetti, gdy dotrzemy do horyzontu zdarzeń. Wszystko zaczyna wokół nas wirować szybciej niż prędkość światła. Świdrujące riffy, powodują zawroty głowy, ale w jakiś sposób to odczucie poddania się tej nawałnicy muzycznej jest niezwykle przyjemne. Zmierzamy tylko wraz z przestrzenią ku środkowi. I w końcu, jakimś sposobem po tym całym uczuciu ścisku, rozciągania, przerzucania nas z wymiaru do wymiaru, mamy do czynienia z ostateczną walką — ucieczką z czarnej dziury za pomocą doskonałego, niezwykle szybkiego outra. W mojej wyobraźni udało się ją przezwyciężyć.
Może to za sprawą niezwykle utalentowanego wynalazcy opisanego dźwiękami w utworze Edisonade. Ampacity konsekwentnie podąża ścieżką obraną dziesięć lat temu, opowiadając po kolei podróż w niedostępne dla oka zakątki wszechświata.
Muzyczna uczta
Piąta pozycja jest chyba najbardziej uniwersalna w odbiorze, ponieważ każdego chętnego do poznania tego gatunku zachęci swoim brzmieniem. Piękne, spokojne tony na klawiszach wprowadzą w stan błogości, do tego gitary nadają powoli tempa, by pod koniec wybuchnąć energią w stylu Stone From the Sky. Na koniec zespół nagrał melodię podróży. Come, Listen oferuje dziesięć minut pławienia się w bezmiarze eufonii. Aranżer w stylu soulu/jazzu podkreśla aurę hymnu naszej wyprawy. Przy tym utworze, przed moimi oczami pojawiły się czterowymiarowe wizualizacje Windows Media Player. Przez większość albumu skupiałem się na basie, który często był fundamentem danej kompozycji. W zamykającym numerze mogłem skosztować wszystkich instrumentów. Piękny „stół szwedzki” dźwięków, tyle że to Ampacity korzystają z niego, serwując nam siedem minut rozpływających się w uszach pejzaży brzmieniowych. A na dokładkę, po chwili ciszy nabierają prędkości, by szumnie zakończyć przygodę po wymiarach. Cóż za uczta!
Niezapomniana, kosmiczna psychodela
Słysząc po raz pierwszy album IV, miałem nieodparte wrażenie powrotu do klasyków krautrocka, które to mogliśmy usłyszeć na Encounter One. Nowa płyta przynosi o wiele więcej nowego, łącząc starsze brzmienia ze świeższym podejściem do space rocka i stonera. Cała ta fuzja spowodowała bardzo energiczną płytę z wieloma pięknymi liniami melodycznymi. Fakt, tych riffów gitarowych czy basowych mógłbym słuchać w nieskończoność, jednak ten gatunek umie wielowymiarowo poruszyć. A Ampacity tworzy je na światowym poziomie, wydając piękną, muzyczną laurkę na dziesięciolecie swojego pierwszego wydania. Wraz z okładką, którą zaprojektował Jan Rosiek, tworzy unikalną płytę, której każde kolejne odsłuchanie to nowe doświadczenie, odkrywające nowe gwiazdy (dźwięki) wokół nas. To ponad czterdzieści minut stało się niezapomnianą podróżą po kosmicznej psychodelii, do której nie raz wrócę.
Nic tylko słuchać ich najnowszego oraz poprzednich dzieł, bo dalej słychać tę więź pomiędzy nimi podczas produkcji utworów. A najlepiej, to wpaść na koncert. Grają między innymi w Poznaniu, 5 maja. Razem zatraćmy się w tej cudownej odysei kosmicznej.
Dominik Pardyak
Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki, zapraszamy tutaj -> https://meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/