In Flames na przestrzeni lat ogromnie zmieniało swój styl. Te odejścia od znanej formy w dużej mierze były dla wieloletnich fanów skazą na dorobku legendarnej formacji. Jednak jeśli spojrzymy na to szerzej, bez tych skaz nie powstałoby takie arcydzieło. I tak, dobrze widzicie – będę opisywał album prawie idealny, któremu naprawdę ciężko coś zarzucić. Zapraszam na podróż po wszystkich dźwiękach, które słyszeliśmy już od Szwedów, lecz w bardziej skondensowanej i przystępnej formie.
In Flames prekursorami gatunku
Zespół wraz z Dark Tranquillity i At the Gates, w połowie lat 90. zaczął grzebać w brzmieniu ciężkiego, opływającego w agresję death metalu. Tak oto powstała jedna z wielu odnóg tego ostrego gatunku. Dalej zachowuje złowrogi kieł głównego stylu, jednak okrasza go pięknymi pasażami melodycznymi najczęściej podczas refrenu, gdzie dominuje bardziej czysty wokal niż nieokiełznany growl. W 1995 roku Szwedzi zrezygnowali z zatrudniania sesyjnych wokalistów i postawili na Andresa Fridéna, z którym rok później, wydali swój drugi album, The Jester Race. In Flames chciało połączyć agresywne gitary z melodiami rodem z Iron Maiden. Ciężkie, przytłaczające zwrotki z rykiem wokalisty prowadziły do pięknych harmonicznych gitar w refrenach z anielskimi głosami.
Ósma płyta, Come Clarity (2006), stała się na nieszczęście fanów brzmień granicą, którą po tym albumie, trudno było niektórym przekroczyć. Szwedzi porzucili swój ostry pazur przechodząc do mainstreamu, który oczywiście również przyciągał odbiorców. Natomiast od tego czasu zespół tracił w oczach społeczności metalowej. Zrobił nam jeszcze w 2011 roku nadzieję wydaniem Sounds of A Playground Fading. Niestety, nawet ono nie pomogło w powrocie do serc niektórych fanów (w tym mojego), przez co tak naprawdę go pominąłem. Zostawili po sobie tylko swoją maskotkę, Jester Head. Jednak gdy usłyszałem pierwszy singiel, zapowiadający ich czternasty album (wydany 10 lutego 2023 roku), poczułem powiew nostalgii i świeżości. A to tylko szczyt góry pełnej przeróżnych, wyśmienitych dźwięków, które często zachęcają do powrotu myślami do pierwszej dekady ich kariery.
„Zapomniane” brzmienia
Legendarna formacja z Göteborga wprowadziła mnie w zachwyt już w czerwcu minionego roku, oferując świetny singiel State of Slow Decay. Do premiery pochwaliła się jeszcze czterema innymi utworami. To właśnie one stanowią człon brzmień „starego” In Flames. Zaczynają jednak od intra w postaci The Beginning Of All Things That Will End, które pozwala w dostojny, harmoniczny, akustyczny sposób zanurzyć się w krainę zapomnienia i nostalgii. Nagle obdarzają nasze uszy kroczącym i ponurym riffem z State of Slow Decay, by po chwili niewyobrażalnie przyspieszyć. Niekonwencjonalne zabiegi w postaci zmian tempa oraz solówki prowadzącej do pierwszego refrenu zadziwia, a później zachwyca słuchacza. Co najważniejsze, ten utwór wyśmienicie obrazuje to, czego możemy się spodziewać w dalszej kolejności.
Meet Your Maker ze swoim pompatycznym i dość przerażającym tytułem zabiera nas w niesamowitą podróż po dźwiękach sprzed dwóch dekad. Po przesłuchaniu za pierwszym razem, nie mogłem przestać odtwarzać tego na okrągło. Andres Fridén ze swoim niskim rykiem zrobił na mnie ogromne wrażenie, aby następnie pozwolić mi latać w przestworzach melodycznego refrenu. Doskonały riff podczas zwrotki oraz piękne interwały w refrenie dalej nie mogą mi wyjść z głowy. A to, co zrobił ich najnowszy gitarzysta, Chris Broderick (ex-Megadeth) podczas solówki, zupełnie rozłożyło mnie na łopatki. Jest to najlepsze solo w trzydziestoletniej karierze tego zespołu i mam nadzieję, że Chris długo pozostanie na stanowisku. Także brak wspomnienia o galopującej perkusji, która jest fundamentem całego tego utworu, byłoby wielką pomyłką. In Flames tym kawałkiem sprawia, że czuję się, jakbym miał zaraz spotkać się ze stwórcą.
Odkryj siebie na nowo
Czwarta pozycja jest pełnym, nowym utworem, który mogliśmy usłyszeć dopiero podczas premiery całości. Bleeding Out jest wprowadzane krótką partią syntezatorów w marszowy riff, aby później zaprosić nas do delikatniejszych melodii. Przedsmak wcześniejszych utworów pozwolił mi cieszyć się lżejszych utworem. Mamy tu nie tylko piękną warstwę liryczną oraz głosową, ale również ładną scenę w postaci ciekawych riffów i przejść pomiędzy nimi. I ponownie zachwycającą partię solową.
Warto wspomnieć o długoletnim gitarzyście, który tworzy główne, porywające riffy – Björnie Gellote. Od zawsze niesłusznie pozostaje w cieniu, komponując wybitne melodie. To połączenie old-schoolowego, trashowego podejścia Chrisa oraz nowoczesnego, melodycznego Björna, daje nam piękną, wyśmienitą i jakże klarowną muzykę. Niekiedy poczujemy się jak podczas podróży po epokach In Flames. Jednak oni czerpią garściami od innych zespołów z przeróżnych czasów tj.: Bad Omens, At the Gates, Deicide czy nawet podwalin pisania riffów od Megadeth (co nie dziwi). To nawet nie połowa płyty, a Szwedzi w tym momencie, skradli mi serce.
Wielka wyrwa w epokach
Fuzja klasycznego podejścia z nowoczesnymi zabiegami współgra tu znakomicie. Szczególnie gdy dotrzemy to dylogii. Takie zabiegi powodują u mnie ogromną ekscytację, ponieważ zespół chce nam zakomunikować, że włożył sporą część swego serca do nowego wydania. Przy premierze albumu Lorna Shore w 2022 roku, trylogia mną zawładnęła. Tutaj, dwa tytułowe utwory: Forgone pt.1 oraz Forgone pt.2 nie są znakomicie połączone, czego mi troszkę brak. Nadrabiają zatem produkcją i niezapomnianymi dźwiękami. Zaczynając od początku, pierwsza część, wprowadza nas w początki melodycznego death metalu, do którego każdy trzepie głową. Świdrujące riffy w głowie, uzupełnione blastami od perkusisty, wprowadzą każdego fana metalu w stan ekstazy. A połączenie refrenu za pomocą gitary klasycznej, nadaje klimatu zagłady i zniszczenia. Sam Andres wokalnie dodaje mocy swoimi nieczystymi nutami. Piękne uhonorowanie starszych brzmień oraz fanów.
Druga część, od razu przypomniała mi o albumie z 2006 roku. Szwedzi ponownie zaoferowali słuchaczom możliwość wyboru w dźwiękach, które preferują. Ba, nawet pokusili się o to, by każdy z nich był przystępny także dla drugiej grupy. I to właśnie wyróżnia ten album na tle płyt po 2004 roku. Jest atrakcyjny dla nowego słuchacza, ale nie traci przy tym ani skrawka pazura z dawnych czasów. Te dwa kawałki to doskonałe połączenie starego In Flames z nowym, które spodoba się każdemu, nawet najbardziej zatwardziałym fanom ciężkiego grania. Ta dylogia przedstawia również ścieżkę, którą w przyszłości będą się kierować Szwedzi. Jeśli ma ona wyglądać tak, jak tytułowe utwory, jestem za. W końcu emanują pełnią życia i pasją do tworzenia muzyki. Doskonałe pasaże melodyczne, wsparte wybitnymi wokalami oraz inspirującymi solówkami tylko zachęcają do poznania kolejnych pozycji.
Lżejsze momenty
Szczerze, gdy za pierwszym razem usłyszałem Pure Light Of Mind, nie byłem do końca przekonany. Z czasem jednak zacząłem coraz bardziej doceniać ten kawałek. Mamy w nim do czynienia z namiastką melodycznego death metalu, jak również sporo progresywnego stylu lub nawet hard rocka. Narastająca melodia mająca pod koniec punkt kulminacyjny, zachwyca słuchacza wszystkimi dźwiękami, które pojawiły się wcześniej, dokładając do nawałnicy brzmień piękną solówkę. Tak jak zapowiedziała druga część tytułowego utworu, spotkamy się z późniejszym In Flames. Ale tylko z zewnątrz – w głębi serca rozbrzmiewają ich najlepsze czasy.
The Great Deciever pozostawił mnie w przekonaniu, że zmiana stylu z poprzedzającego kawałka, nie była potknięciem, tylko czymś, co konsekwentnie mają zamiar wykonywać do końca płyty. Tyle, że właśnie ósmy utwór jest o wiele cięższy od dwóch wcześniejszych. Przeważająca ilość metalu z pazurem, przemówiła do mnie o wiele bardziej. Mimo to, przerwy pomiędzy nawałnicami ciężkich gitar, doskonale wyciszają i powodują nawet pewien niepokój. Utwór ze swoim wyróżniającym brzmieniem na pewno powinien porwać każdego. Wspaniały hołd dla takich wydań jak Clayman (2000) lub Colony (1999). Jeśli jednak potrzebujecie bardziej muzyki progresywnej, to nie ma problemu, In The Dark bezkompromisowo zapewni wam te dźwięki. Doskonały groove w zwrotkach wspaniale podkręca klimat utworu, a gdy dotrzemy do gitar akustycznych w przedrefrenie, na chwilę nas wyciszy, by w refrenie rozbić na atomy. Gdy do niego dotarłem, nie mogłem go wyrzucić z głowy. Znakomite podejście teatralne do In The Dark, otoczonego ciężkimi dźwiękami, dodaje znaczenia ważnym słowom.
Biały kruk
Kontynuując jeszcze wcześniejszy wątek, kolejnym delikatniejszym momentem jest A Dialogue In B Flat Minor, który jak jego poprzednik, ma niezapomniany refren. Choć patrząc na całą płytę, to chyba ma najbardziej denerwujące intro. Natomiast gdy wszystkie instrumenty już się pojawią, potwierdzają, że In Flames potrafi już po raz enty na tym albumie napisać chwytliwy utwór, który ma swój pazur. Właśnie tego im brakowało od prawie dwudziestu lat. Brawo!
Linia basowa to rzecz rzadko słyszana u takich zespołów, szczególnie jeśli chodzi o prowadzenie całego utworu. Właśnie w Cynosure mamy możliwość usłyszeć umiejętności Bryce’a Paula w sposób wcześniej nieznany. A to nie wszystko, gdyż pod koniec perkusja od Tannera Wayne’a osiąga swój punkt kulminacyjny, który niejednego zachwyci. Docierając do dwunastej, ostatniej pozycji – End The Transmission – już i tak byłem ogromnie zadowolony. A tu jeszcze kończący kawałek, który emanował wybitnie zagraną grozą. Po prostu na sam koniec, moja szczęka dotknęła jądra Ziemi. Tak długo czekałem, aż Szwedzi wydadzą dopracowany album i w końcu ta chwila nadeszła. Na koniec mamy powrót do brzmień z pierwszej części albumu, jednakże wyśmienicie połączonych z refrenem nawiązującym do drugiej partii utworów. Tak o to narodziła się nowa era In Flames. Przynajmniej mam taką nadzieję…
Rewelacyjny powrót do formy
Co tu dużo mówić, od dwudziestu lat Szwedzi nie zachwycali, choć cały czas próbowałem się jakoś przekonać do nowszych wydań. Niestety, bezskutecznie. Foregone jest właśnie tą potrawą, którą jedliśmy ze smakiem w dzieciństwie i dopiero w dorosłości mamy możliwość jeszcze raz jej skosztować. Przy tym albumie wszystkie ich płyty zaczęły wirować mi przed oczami. Rozpływałem się nad każdym utworem jak i nad całościowym brzmieniem tego krążka. Cóż, jeszcze przy tym zostanę, podkreślając niezwykłe umiejętności wokalne Andresa Fridéna, a co za tym idzie, także doskonały nowy nabytek — Chrisa Brodericka, który świetnie uzupełnia gitary Björna.
Jeśli chodzi o dobór utworów, nie ma co tu dodawać. Każda piosenka to nawiązanie do wcześniejszych albumów, już abstrahując do którego, ponieważ każdy z nich ma odświeżone brzmienie wpasowujące się w nowe wymagania dźwiękowe słuchaczy. Przy okazji, nie tracą ani grama pazura. Cały krążek jest kompletny i mający przekaz, a do tego „bardziej metalowy”. Nic więcej mi nie potrzeba. No, może mogliby zainwestować w jakiś filtr, bo czasem „spółgłoski wybuchowe” dają się uszom we znaki (chyba, że to przemyślany zabieg, wtedy przepraszam). Niemniej jest to rzecz w ogóle nie wpływająca na odbiór całości, bo i tak występuje rzadko. Zespół In Flames to giganci melodeath metalu, którzy dokonują zjawiskowego powrotu do swojej najlepszej formy i to w jakim stylu. Miejmy nadzieję, że jeszcze nieraz nas zaskoczą, bo w tym momencie, Foregone u mnie na pewno będzie walczył o miano najlepszego albumu tego roku.
Dominik Pardyak
Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj! – https://meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/