O nowej płycie Tool’a spekulowało się od lat, aż wreszcie z początkiem roku 2019, mogliśmy mieć coraz większą nadzieję, że w końcu dojdzie do tej wielkiej premiery. Jej data stale się przekładała w czasie, ale cieszmy się po prostu, że nadszedł ten dzień, w którym po wielu latach możemy wreszcie usłyszeć Tool’a w świeżym wydaniu. Wokół zespołu i legendy o „nowej płycie” narosła solidna dawka prześmiewczych memów i komentarzy, które były stale podsycane przez członków zespołu. Wokalista Maynard James Keenan miał tendencje do podawania fałszywych informacji na temat nowego krążka, nabijając się w taki oto sposób ze swoich wielbicieli i zbijając ich z tropu. Wykształciła się bardzo interesująca otoczka wokół całej kapeli i mającej się ukazać płyty. Wbrew wspomnianym żartom, nowa płyta nie wyszła 10 000 dni po ostatniej. Od „10 000” days minęło na szczęście „jedynie” 13 lat, ale myślę, że w tej sytuacji smakuje to wszystko jeszcze lepiej. Taki czas wiąże się z pewną presją, ale z drugiej strony, amerykańscy muzycy przyzwyczaili nas do dopracowanych, wręcz matematycznych kompozycji, więc możemy być pewni, że nie zrobili tego po łebkach.
Obok tego zespołu nie przechodzi się obojętnie. Mimo że pojawiają się słowa krytyki wymierzane w stosunku do fanatyków Tool’a z powodu ślepego gloryfikowania grupy ponad wszystko, co kiedykolwiek powstało, to uczciwie powinniśmy uznać jej olbrzymi wkład w historię muzyki. Chciałbym uniknąć tego skrajnego fanatyzmu, ale odnotować należy, że jest to zespół po prostu wyjątkowy.
Nie zawiedzie nikogo na pewno specyficzne tło do samej muzyki, towarzyszące zespołowi od lat. Nie zrezygnowali bowiem przy okazji nowego wydania z tajemniczych tekstów, barwnych koncertów czy arcyciekawej strony wizualnej tworzonej przez Alexa Grey’a i Adama Jones’a. Zawsze możemy mieć pewność, że wszystko, co tworzą, będzie miało charakter audiowizualny. Przeważnie ich grafiki mają zabarwienie transcendentalne i wywołują mistyczne skojarzenia.
O zespole w ostatnim czasie jest naprawdę głośno. Marketingowe nagłaśnianie premiery wiązało się z wrzuceniem całej dyskografii do serwisów streamingowych i wypuszczeniem promującego singla. Niektórzy zapewne jeszcze w to nie wierzą, ale już oficjalnie 30 sierpnia płyta „Fear Inoculum” ujrzała światło dzienne i trzeba przyznać, że piąty album zespołu odstaje stylistycznie od pozostałych. Nie jest to rewolucja, bo charakterystyczna forma nadal jest wyczuwalna, ale takiej płyty jeszcze nie było. Dłuższe kompozycje, stopniowe budowanie napięcia i hipnotyzujące nakładanie się warstw dźwiękowych oczywiście pojawiały się wcześniej, ale tym razem te cechy dominują. Wokal Maynard’a jest bardziej zbliżony do tego, co prezentuje w innym swoim zespole – „A Perfect Circle”. Jego agresywne, metalowe partie zostały znacząco ograniczone, a przeważa liryczny i zrównoważony styl śpiewania. Jest kilka utworów trwających powyżej dziesięciu minut i składa się to na solidne półtora godziny grania. Tak jak napisałem – jest solidnie, ale, jako że „Fear Inoculum” to prawdopodobnie najważniejsza premiera w moim życiu, muszę spojrzeć też na nią surowym okiem. Przemierzając przez kolejne utwory, można odnieść wrażenie, że energia zbierana podczas utworów bardzo rzadko znajduje swoje zwieńczenie. Z każdego numeru można wynieść coś intrygującego. Muzycznie brzmi to naprawdę fantastycznie. Są niesamowite partie gitarowe Adama Jonesa, melodyjny i budujący napięcie bas Chancelor’a, perkusja Carey’a na najwyższym możliwym poziomie. Jeśli jednak spojrzymy na to jako całość, kompozycje opierają się na kreowanie atmosfery, ale czeka się na tak zwaną petardę, która nie następuje. Okej, taki był zapewne zamysł, aby było nieco łagodniej, bardziej transowo i sentymentalnie. Brakuje jednak jakiegoś doniosłego krzyku wokalisty Maynard’a, nagłych zrywów melodyjnych, czyli niespodziewanej eksplozji. Rzadko pojawiają się momenty, które pozwolą na przeżycie prawdziwego katharsis. Jest dosyć przewidywanie – jeden rabin powie: „bardzo dobrze, grają po swojemu i brzmi to niesamowicie”, drugi natomiast: „utwory są nudne, a cała płyta bardzo się wlecze”. Może prawda leży gdzieś pośrodku? Argumentów potwierdzających geniusz Tool’a jest mnóstwo i łatwo obronić tezę, że Fear Inoculum to dzieło wybitne. Mnie natomiast wydaje mi się, że przez 13 lat muzycy Tool’a niewiele posuneli się do przodu, co nie znaczy, że utwory takie jak „Pneuma”, czy „7empest” nie staną się kultowe. Moim zdaniem płyta dobra, ale nie rewelacyjna. Wiadomo też, że niektóre albumy potrzebują czasu. Może i ten z czasem zmieni swoje położenie w oczach recenzentów.