Slipknot – The End, So Far [Recenzja]

Slipknot po dość krótkiej przerwie od studia, wydaje siódmy album pod tytułem The End, So Far. Grupa z Iowy udowadnia, że ich kreatywność jeszcze kompletnie się nie wyczerpała i nadal mają coś do powodzenia w branży.

Okładka The End, So Far

Slipknot – koniec epoki

Slipknot otwiera kolejny rozdział w historii grupy wraz z najnowszym albumem pod tytułem The End, So Far. Krążek jest następcą wydawnictwa z 2019 roku pod nazwą We Are Not Your Kind. Muszę przyznać, że mgliście pamiętałem słuchanie eksperymentalnego materiału poprzednika. Jedynym utworem, który głębiej zapadł mi w pamięć, był singiel Unsainted. W związku z oczekiwaniem na premierę ponownie siegnąłem po ten album i zauważyłem przyczynę puszczenia w niepamięć owego krążka. Miejscami słychać na nim dużo ciekawych, kreatywnych gitarowych partii, jak i niespodziewanych zmian tempa charakterystycznych dla Slipknota. Ponadto wokal i teksty Coreya trzymały wysoki poziom. Jednak w ostatecznym rozrachunku są to tylko momenty. Jako całość We Are Not Your Kind było dość przeciętną płytą jak na Slipknot, ale dobrym metalowym albumem na tamten czas. Z tego względu na The End, So Far nie czekałem z wypiekami na twarzy, ale nadal byłem ciekaw, co grupa z Iowy pokażę tym razem. Jak ostatecznie wypadło?

Czy to aby na pewno Slipknot?

Po włączeniu albumu musiałem się upewnić, czy aby nie popełniłem błędu i na pewno włączyłem Slipknota. Okazało się jednak, że to nie była pomyłka, a otwierający płytę utwór Adderall. Spokojna kompozycja przypomina bardziej klimaty rocka alternatywnego niż metalowe brzmienie amerykaninów. Instrumentalnie utwór opiera się na enigmatycznych dźwiękach syntezatora, które dopełnia delikatne pianino i melodyjny śpiew Coreya. Co więcej, nie uświadczymy tutaj żadnych szalonych popisów na perkusji w wykonaniu Jaya Weinberga, który konsekwentie trzyma się standardowego rytmu na cztery. Ma się wrażenie, że utwór pasowałby bardziej na zamknięcie albumu, jednak sprawdza się on idealnie jako utwór otwierający, wywołując ogromne zaskoczenie. Następnie wracamy na właściwe tory i The Dying Song przyśpiesza tempo krążka. Singiel, który mogliśmy usłyszeć przed premierą, mieści się w podobnej nieco formule, co Unsainted. Mamy tu szybko wpadający w ucho refren i agresywne. Surowe, pełne growlu zwrotki, czyli to z czego słynie i czego oczekujemy od Slipknot.

Ponadto, sekcja rytmiczna w końcu ożywa i nie pozwala słuchaczowi na złapanie oddechu. Przypuszczam, że będzie to jeden z głośniej śpiewanych utworów na koncertach grupy. Tendencje poprzedniej kompozycji podtrzymuje dalej The Chapeltown Rug. Stonowane intro skutecznie usypia czujność słuchacza, który po chwili zostaje zaatakowany gradem dźwięków. Pomimo obecnego w tym utworze sztandarowego brzmienia Slipknota, trudno mi było się wczuć w jego słuchanie. W rolę winowajcy wciela się refren, który wypada dość przeciętnie. Potem nadchodzi chwila wyciszenia w postaci bardziej subtelnego Yen. Utwór jest o tyle ciekawy, że podczas słuchania zaskakuje wieloma zmianami dynamicznymi. Corey śpiewa tu bardziej melancholijnym głosem, jednak momentami pojawia się ta charakterystyczna dla wokalisty agresja. Dużą rolę w tym utworze gra również Sid Wilson, którego skrecze są znacznie bardziej zauważalne.

Nieznaczny powrót do korzeni

W dalszej części płyty możemy usłyszeć przebłyski brzmienia Slipknota z dawnych czasów, przy czym nieco urozmaicone. Wcześniej wymienione cechy łączy w sobie między innymi Hive Mind. Pełne agresji i surowości zwrotki zostają przełamane chwytliwym refrenem. Zaskoczenie w utworze wprowadza niespodziewany instrumentalny breakdown między refrenem a kolejną zwrotką. W podobnym tonie prezentuje się Warranty. Natomiast moją uwagę bardziej przykuł Medicine for the Dead. W swoim brzmieniu szczególnie przypomina utwory z pogranicza progresywnego metalu w stylu Toola. Nie jest to oczywiście kompozycja tak złożona, jak w przypadku wcześniej wymienionej grupy, gdyż utwór nadal korzysta z metrum 4/4, aczkolwiek gra pauzami skutecznie tworzy iluzję nieparzystego metrum.

W dalszej kolejności Acidic oraz Heirloom ponownie lekko uspokajają album. Corey w obu przypadkach znowu decyduje się na poprowadzenie melodii łagodniejszym głosem, ale są momenty, gdy przełącza się na growl. Natomiast w Heirloom, jak i De Sade możemy wreszcie w pełnej krasie usłyszeć popisy gitarowe Jima Roota oraz Micka Thomsona. Swoją grą panowie zdecydowanie podnieśli poziom tych dwóch kompozycji, które w moim odczuciu niczym wyjątkowym się nie wyróżniały. Całość albumu natomiast spina adekwatnie nazwany do funkcji Finale. Ponownie, łagodne intro w wykonaniu basu z delikatnym pianinem oraz grającymi w tle smyczkami wprowadzają nas w melancholijną wersję Slipknota. Utwór w trakcie jego trwania nieznacznie ewoluuję i dodaje niewiele nowych elementów. Okazjonalnie w refrenie usłyszymy wsparcie wokalne w postaci chóru, który powraca jeszcze w zakończeniu, aby domknąć piosenkę. Ciekawszą częścią kompozycji jest zmieniajace nieco tempo krótkie interlude. Miałem nadzieję, że ten moment zostanie na trochę dłużej i w dalszej części zostanie ciekawie rozwinięty, lecz po kilku taktach zespół wrócił do dosyć nudnego refrenu.

Źródło: terazmuzyka.pl

Przeciętność legendy

Słowo „przeciętny” idealnie opisuję to, jak prezentuje się nowe wydawnictwo muzyków Slipknota. Siódma płyta zespołu wydaje się materiałem wydanym na szybko z utworami sklejającymi kilka pomysłów, często niezbyt ze sobą współgrających. Choć trzeba przyznać, że na The End, So Far słychać próbę zdefiniowania brzmenia zespołu na
nowo, a także momentami ciekawe pomysły, które trochę ratują ten album. Koniec końców są to jednak wyłącznie niewielkie przebłyski na tle prawie godzinnego materiału. Większość utworów nie ma wiele do zaoferowania słuchaczowi i dość szybko odchodzą w niepamięć. Co więcej, pod względem produkcyjnym płyta wydaje się niedopracowana. Brakuje jej wyraźnej głębi w dźwiękach, która ewidentnie albo została zaniedbana lub totalnie zignorowana podczas pracy. Krążek również prezentuje nam łagodniejszą stronę Slipknota, którą większość fanów od razu odrzuci, choć w moim odczuciu nie powinna. Nadal jednak uważam, że za tą zmianą powinna pójść jakość, której niestety na The End, So Far zabrakło.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/