Sinners – niech blues będzie z wami

Chwilę przed Świętami Wielkiej Nocy w polskich kinach swoją premierę miało najnowsze dzieło Ryana Cooglera – Sinners. Co ciekawe obydwa wydarzenia łączy swoisty wątek życia wiecznego, jednak w zupełnie inny sposób. Pełna krwistego bluesa i czarnego humoru produkcja zrobiła absolutną furorę wśród krytyków, czy słusznie?

Michael B. Jordan i Miles Caton w Sinners
źródło: seattletimes.com

Nie da się ukryć, że Ryan Coogler, mimo że młody, to jego nazwisko ma już znaczenie i realną wartość w świecie kina. Podobnie jest z jego filmami, które niemalże nigdy nie rozczarowują. Reżyser w wieku zaledwie 28 lat wskrzesił serię Rockiego w Creed: Narodziny legendy, a następnie poczęstował nas jednym z najciekawszych tworów Marvela – Czarną Panterą. Wydaje się, że dla Ryana Cooglera istnieje kilka stałych filarów, bez których nie da się zrobić filmu. Jest to przede wszystkim Michael B. Jordan, afroamerykański wątek społeczny i mnóstwo pomysłów, których reżyser naprawdę ma od groma. To wszystko da się zauważyć w nowej produkcji Cooglera – Sinners. Niektóre z punktów nawet można odhaczyć podwójnie, ale o tym za chwilę.

Skazany na bluesa

Ryan Coogler w swoim najnowszym dziele zabiera nas do magicznych, aczkolwiek okrytych złą sławą lat 30. XX wieku. Dokładniej – gdzieś w rejony delty Missisipi. Choć niewolnictwo stanowi tu już formalnie dość zamierzchłą przeszłość, wciąż obserwujemy segregację rasową, czarnoskórych na plantacjach bawełny i powoli tracący na popularności, lecz wciąż aktywny KKK. W tych realiach, nasyconych nienawiścią, strachem i przygnębieniem, jak feniks z popiołów zdaje się kwitnąć i rozrastać muzyka. Wywodzący się ze szczęku łańcuchów blues stanowi trzon przetrwania lokalnej społeczności. Jednocześnie, przez niektórych, którzy przyjęli religię białych jako swoją, zbudowali kościoły i poświęcili swoje struny głosowe na chwałę Panu, buntowniczy blues utożsamiany jest z dziełem szatana.

Na granicy tego podziału znajduje się młody Sammie (Miles Caton) – syn pastora i początkujący muzyk o niespotykanym talencie. Po jednej stronie barykady Sammie ma ojca, po drugiej – dwójkę kuzynów o złej sławie. Elijah „Smoke” Moore i Elias „Stack” Moore (oboje grani przez genialnego Michaela B. Jordana) po latach tułaczki wracają w swoje rodzinne strony. Dwaj weterani, którzy objechali świat i dorobili się fortuny w Chicago, gdzie podobno trzymali z samym Alem Capone, postanawiają rozkręcić lokalną społeczność i założyć na miejscu muzyczno-taneczną knajpę. Sammie chcący doświadczyć świata poza kościołem ojca i plantacjami bawełny, postanawia zabrać się z kuzynami i spędzić jedyną w swoim rodzaju noc w dzień otwarcia ich miejscówki. Podobnie jednak jak my, kompletnie nie spodziewa się, jak bardzo wyjątkowy okaże się ten wieczór.

Miles Caton jako Sammie 
źródło: screenrant.com

Sinners – uwaga na spoilery

Sinners Cooglera przez pierwszą połowę seansu potrafi jednocześnie zanudzić jak i zachwycić. Zależy od oczekiwań. Początek filmu ma bowiem za zadanie przygotować nas, zapoznać z bohaterami i wprowadzić w klimat luizjańskich bagien. Robi to skutecznie, na każdego bohatera zostaje przeznaczony odpowiedni czas antenowy, nikt nie zostaje pominięty. Czy to dobrze? Można by polemizować, bo niektórym ten aperitif może nie podchodzić. Na szczęście dla Sinners, cały ten prolog został odpowiednio doprawiony niesamowitymi ujęciami i jeszcze lepszą muzyką. 

To, co robi natomiast najdziwniejsze wrażenie w Sinners to gatunkowy plot twist, który serwuje nam Coogler, dopiero po dobrej godzinie. W tym miejscu muszę jednak umieścić ostrzeżenie. Jeśli ktoś chce się jeszcze wybrać na Sinners w stanie nienaruszonym spoilerami, to jest to dobry moment, aby przełączyć kartę na stronę kina i kupić bilety. Niestety – o Sinners nie da się mówić bez częstowania większymi lub mniejszymi fabularnymi smaczkami.

Mianowicie, od atmosferycznie rozwijającego się muzyczno-sensacyjnego kina akcji dochodzimy do kulminacyjnej sceny pierwszego rozdziału Sinners, aby potem wejść do kompletnie innej rzeczywistości. Wspomniana scena to moment, gdy młody Sammie, jako jeden z ludzi – o których mówią legendy – umiejących łączyć ze sobą wymiary za pomocą muzyki, przywołuje w szaleńczo-narkotycznym rytmie duchy przyszłości i przeszłości. Goście zebrani w nowootwartej knajpie kuzynów Moore, zatracają się w muzyce Sammiego, a sam budynek staje w płomieniach bluesa. Dosłownie i w przenośni. Potem, skuszone transcendentalnymi dźwiękami, przychodzą wampiry.

Plan zdjęciowy Sinners
źródło: filmweb.pl

Skąd ten Rodriguez?

Dokładnie tak, Sinners to film o wampirach. Ryan Coogler w rolach żywych trupów obsadził białych ludzi. Albo odwrotnie. Niemniej jednak celem reżysera było pokazanie białych, jako monstra rządne nie tylko krwi, ale i kontroli. W Sinners jest to tak oczywiste i rzucone nam prosto w twarz, że aż bawi i przyjmuje formę przemyślanego, sarkastycznego zabiegu. Od momentu pojawienia się wampirów, Sinners schodzi na dość interesujące tory. Niektóry nazwaliby to stylem rodriguezowskim, bo właśnie dzieła tego reżysera przypomina druga połowa Sinners.

Stopniowo przeciągające na swoją stronę członków czarnej społeczności obecnej na wieczornym wydarzeniu wampiry z czasem tworzą armię umarlaków. Czoła muszą stawić jej natomiast ci, którym dotychczas udało się uniknąć ugryzienia. Całość mocno zajeżdża klasykiem z Clooneyem, Keitelem i Tarantino – Od zmierzchu do świtu. Stąd ten Rodriguez. Jest to jednak w pewien sposób oryginalne, zrobione po cooglerowskiemu. Najciekawsza w tym wszystkim jest jednak krew i jej nienaturalnie jasny kolor – przypominający ten rodem z kina lat 70.

Plan zdjęciowy Sinners
źródło: indiewire.com

Sinners – IMAX i Ultra Panavision 70

Sinners to film wyjątkowy pod wieloma względami. Genialne aktorstwo, wyjątkowa fabuła czy spektakularna muzyka Ludwiga Göranssona, który ostatnimi czasy podbija Hollywood. Do historii film przejdzie jednak ze względu na bardziej techniczną nowatorskość. Sinners zostali mianowicie nakręceni na dwóch osobnych formatach filmowych jednocześnie. Decyzją Ryana Cooglera było pójście na całość i sięgnięcie nie tylko po tradycyjny format IMAX, ale i po mniej popularny, a równie imponujący – Ultra Panavision 70.

Ten ostatni najczęściej utożsamiany jest z filmem Ben Hur (1959) czy nowszą Nienawistną Ósemką. Charakteryzuje się on natomiast specyficznym wymiarem klatki – jednym z najszerszych, jakie możemy doświadczyć (2:76:1). IMAX z drugiej strony charakteryzować się będzie niestandardową wysokością (1:43:1) ale równie skuteczną immersyjnością.

Reżyser nie ukrywa, że jest ogromnym fanem tradycyjnego medium i że w tym projekcie chciał maksymalnie wykorzystać jego potencjał. Zarówno IMAX, jak i Ultra Panavision 70 to filmy wielkoformatowe, co gwarantuje niesamowitą głębię ostrości i nieporównywalną jakość. Coogler zdecydował się nakręcić Sinners na dwóch formatach jednocześnie, co jest rzeczą przełomową, jeśli chodzi o przemysł filmowy. Dzięki temu, oglądając film w kinach mamy możliwość doświadczyć opowieści w zupełnie różny sposób, w zależności od wybranego sposobu pokazu.

Prawdziwa miłość

Sinners uważam za produkcję absolutnie udaną. Mimo że jest miejscami chaotyczna, może lekko przesadzona i intensywna, czuć od niej prawdziwą miłość reżysera do filmu i kina. Zdecydowanie zachęcam też do wybrania się na seans w wersji IMAX, gdyż doznania są naprawdę nieziemskie. Ryan Coogler może i nie stworzył arcydzieła, ale zrobił wszystko, żeby jego wizję dobrze nam się oglądało. I to mu się udało, przynajmniej takie jest moje zdanie – Was zapraszam do kin, póki jeszcze słychać w nich bluesa.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura