Tej jesieni nasza redakcja powiększyła się o kolejne parędziesiąt osób. Nowe twarze zjawiły się też w Dziale Muzycznym Radia Meteor, a wśród nich multum różnych gustów, perspektyw, doświadczeń, piór i głosów, które już możecie czytać na stronie i słuchać na antenie naszej rozgłośni. Choć paradygmat dziennikarskiego obiektywizmu niekoniecznie się sprawdza w tak opiniotwórczej i subiektywnej dziedzinie jak dziennikarstwo muzyczne, to nasi nowi redaktorzy idą pod prąd wytyczonych przez siebie samych ścieżek. W tym tekście prezentujemy wam utwory, które mają specjalne miejsce w naszych sercach – głównie dlatego, że pozornie absolutnie nie wpasowują się w nasze ścisłe gusta, ale jednak jest w nich wszystkich coś wyjątkowego, co do nas przemawia. Oto 10 nieoczywistych piosenek i 10 równie interesujących spojrzeń.
SHINee – Ring Ding Dong
Niekiedy zdobycze zagranicznych kultur pozostają nam długo nieznane – czy to z winy zapatrzenia w świat Zachodu, czy też ze zwykłego niedoinformowania – i tak oto znajdujemy się nagle wśród pasjonatów zupełnie egzotycznej dla nas muzyki, sami nie wiedząc nic na jej temat. Tak właśnie miałem z koreańską muzyką pop, która szturmem od lat już podbija serca ludzi na całym świecie. Przeżywszy osiemnaście lat w niewiedzy, w końcu po raz pierwszy świadomie usłyszałem piosenkę k-pop, i cieszę się, że byłem w stanie podejść do niej bez uprzedzeń, z otwartym umysłem turysty, gotowego jednak dowiedzieć się więcej na temat kultury zwiedzanego kraju. Ring Ding Dong zespołu Shinee to piosenka z niebywale chwytliwym refrenem. O jej przebojowości świadczy też futurystyczna, jak na tamte czasy (2009) syntetyczna produkcja, która nasuwa mi skojarzenia z Timbalandem. Potraktowane autotunem charyzmatyczne partie wokalne wrzynają się w głowę, a kolejne elementy formalne zaskakują popowo-rapowymi hookami i tanecznym groovem. Ten bezpardonowy banger jest w dużej mierze produktem swoich czasów. Mimo to pokusiłbym się o stwierdzenie, że pozostałości tej ery w muzyce popularnej są dla współczesnego słuchacza raczej nostalgiczne niż obciachowe, czego przykładem może być twórczość chociażby Black Eyed Peas. Ring Ding Dong sprawia też wrażenie utworu „skrojonego” pod kluby i listy przebojów, nie sposób przejść obok niego obojętnie, co jest zasługą bezpośrednich wokali, afrykańskich bębnów i syntezatorów, których partie kojarzą mi się nawet w nieoczywisty sposób z duetem Daft Punk. Wszystkie te paralele z lepiej mi znaną muzyczną tradycją zachodu pokazują, że k-pop to po prostu kolejny gatunek muzyczny, który można poznać, docenić i pokochać.
Cyryl Drążkowski
Caroline Polachek – Sunset
Pomimo tego, że jesień ma wiele uroków, niekiedy brak witaminy D daje się we znaki – wówczas należy ją uzupełniać. Suplementem, który niekoniecznie wpisuje się w moją codzienną bańkę muzyczną, jest Sunset Caroline Polachek. Utwór pochodzi z płyty Desire, I Want to Turn Into You i jest zastrzykiem słodko-gorzkiego flamenco popu, który podnosi morale w ciągu jesienno-zimowego maratonu. Utwór, pomimo tego, że znacznie odbiega od raczej stonowanych i melancholijnych melodii znajdujących się na moich playlistach, ma w sobie coś niezwykle uzależniającego. Sunset powstało w koprodukcji Caroline Polachek z artystą Sega Bodega i jest dziełem pełnym kontrastów. Umiarkowanie pogodne i słoneczne brzmienia skrywają liryczne przesłanie o stracie, bezsilności i alienacji, ale również nadziei i opoce w miłości. To właśnie w tekście znajduje się słodko-gorzkie sedno utworu.
Geneza utworu sięga do historycznego roku 2020. Czas odosobnienia spowodowanego pandemią był szczególnie ciężki dla artystki, gdyż musiała pożegnać jedną z bliższych jej osób – ojca. Tytułowy zachód słońca jest niesamowitą metaforą nie tylko przemijania, a także czystego piękna i nadziei. Autorka wspomniała, że inspirowała się również twórczością Ennio Morricone, którego śmierć przypadła na dramatyczny rok 2020. Dokładnie można to usłyszeć w powtarzających się “Ooh” w moście piosenki. Sunset, niebędący do końca wykonaniem z “mojej bajki” fascynuje mnie za każdym razem tym, jak kojąco można śpiewać o stracie, dając poczucie harmonii – jeśli nie w życiu, to chociażby w piosence.
Pola Laskowska
Roland Cristal – Vendetta
Vendetta Rolanda Cristala od kilku lat króluje na imprezach moich i moich znajomych, mimo że nie należy do bajki żadnego z nas. Zdobyła największą rozpoznawalność, gdy latem 2022 roku, wielu DJ’ów grało jej remix. Jednak to oryginał ma więcej przesłuchań i wyświetleń.
Każdy, kto słyszy Vendettę po raz pierwszy, ma w głowie dwa zdania: “Co to ma być?” oraz “Kto włączył to g…?”, a kolejne fragmenty nieraz sprawiają, że nie wiadomo jak skomentować to, co się słyszy. Piosenka, mimo że nie ma tekstu (oprócz krzyczanego co jakiś czas “Vendetta!”) to formą przypomina klasyczne piosenki – główny, wpadający w ucho motyw przeplata się z zaskakującymi “zwrotkami”, które są w tym przypadku po prostu fragmentami bez motywu przewodniego. Kiedy z każdym kolejnym przesłuchaniem zaczynamy rozumieć, co się dzieje w tym utworze, tym bardziej zaczyna się nam podobać jego osobliwe brzmienie. Sam Roland Cristal prężnie rozwija swoją karierę nie tylko we Francji, z której pochodzi, ale i w całej Europie (pod koniec listopada zawitał nawet do Wrocławia). Jeżeli ktoś jest fanem specyficznego stylu, elektronicznych brzmień, szalonych teledysków i grafik robionych w Paincie, to Roland może się stać waszym nowym ulubionym artystą. Zachęcam do wejścia w świat kiczowatego techno lub “techno dla przedszkolaków” i zapoznania się z twórczością Rolanda Christala, a jeżeli Vendetta przypadnie wam do gustu, to następna w kolejce do przesłuchania powinna być La Pantera.
Lena Czerniak
Warhaus – Love’s A Stranger
O solowym projekcie Maartena Devoldere z zespołu Balthazar dowiedziałam się kilka lat temu. Oparte na art popowych brzmieniach kompozycje wpuściły wtedy nieco światła do świata surowych post-punkowych hymnów, w którym się znajdowałam.
Wszystko zaczęło się od dość przypadkowo znalezionej playlisty na Spotify. Spośród występujących na niej utworów, moją uwagę przykuło Love’s a stranger z albumu Warhaus. Momentami szeptane, przeplatające się wokale Maartena oraz Sylvie Kreusch dominują tu nad delikatną, minimalistyczną melodią utworu. Ponadto, tematyka utworu wzmaga jego sensualny charakter. Warto również zaznaczyć, że w momencie wydania tej piosenki artyści byli ze sobą w związku. To również ma wpływ na odbiór utworu. Można odnieść wrażenie, jak gdyby dokonali niemożliwego, próbując uchwycić nieuchwytne. Miłość, jej nieprzewidywalną dynamikę i towarzyszącą temu uczuciu niepewność. Nawet poprzez tytuł utworu Devoldere’a podkreśla, jak trudne bywa jej definiowanie. Ogranicza się przy tym do jednego słowa: nieznajomy.
W listopadzie na festiwalu Inside Seaside po raz pierwszy usłyszałam ten utwór na żywo. Zachwycona zmysłowym wykonaniem i charyzmą wokalisty przyjęłam zaproszenie również do odkrycia jego krainy snów z najnowszego albumu pod szyldem Karaoke Moon. Bez wątpienia zachęcam każdego do wybrania się na zbliżający się w marcu koncert Warhaus w warszawskim Klubie Stodoła.
Olga Mucha
Hamulec – Stos
Mało jest utworów, o których powiedziałabym, że są nie z mojej bajki – chcę być otwarta na wszystko, bez ograniczeń. Zazwyczaj mi się udaje. Mimo to nikt nie jest wolny od zamknięcia w bańce. Na co dzień nadal obracam się po znanym mi spektrum dźwięków. Szerokim, bo szerokim, ale ograniczonym. Dlatego doceniam, kiedy coś potrafi wyrwać mnie z rutyny, a nic nigdy nie wyrwało mnie tak szybko i brutalnie jak Hamulec.
Nigdy nie byłam metalowa. Jako młodsza nastolatka flirtowałam z ciężką muzyką, by polubili mnie starsi chłopcy, którzy jeździli na wooda i palili papierosy. Ostatecznie to do mnie nie przemawiało. Kiedy pokazywali mi Burzum i Slipknota, kręciłam głową i myślałam sobie, że może jednak nie muszę aż tak się im podobać. Nasłuchałam się za to dużo starego punku i na tym postawiłam swoje granice bycia edgy. Wystarczyło mi, że glany ze mną zostały.
Minęło parę lat, dorosłam, pojechałam na Pol’and’Rock, pobiegłam w pogo, i w końcu przepadłam. W festiwalowym słońcu dostałam mocnym riffem po twarzy i cudzym butem po kolanach. Pokochałam polski thrash. Hamulec zainspirował mnie do odkrywania więcej podobnych mu zespołów – zaczęłam chodzić na koncerty, szukając takiego uczucia, jak za pierwszym razem. Żaden z nich nie został na dłużej – na co dzień wracam do komfortu moich ulubionych albumów, z dala od metalu, ale czasem przypominam sobie o tym nastoletnim flircie i letnim romansie z ciężkim brzmieniem. Nie widujemy się często, to nie moja bajka. Ale lubimy na siebie wpadać.
Agnieszka Tułacz
Mikołaj Stroiński – Bonnie At Morn
Większość gier, które znam, a jest ich nie wiele, znam ze słyszenia. W dzieciństwie pograłam trochę w proste gry z darmowych stron internetowych, a w nastoletnich latach w The Sims IV. Nie wchodząc zbytnio w ten świat, nie poznałam też muzyki, której okazuje się on być pełen. Niedawno, podczas corocznego forum kompozytorów organizowanego w poznańskiej Akademii Muzycznej miałam okazję posłuchać wywiadu z Mikołajem Stroińskim – kompozytorem muzyki filmowej i muzyki do gier. Stworzył on wiele ścieżek dźwiękowych m.in. do trzeciej części Wiedźmina. Słuchając słów artysty stawałam się coraz bardziej ciekawa jego kompozycji. Gdy tego samego dnia wracałam do domu, w słuchawkach leciał soundtrack z gry.
Klimat, w jaki przeniosła mnie ta muzyka, był niepodobny do jakichkolwiek innych, które znam. Zdawało mi się, że jestem w zupełnie innym mieście, mimo że szłam tym samym chodnikiem co dzień wcześniej. Poczułam się strasznie mała, jakby ktoś chciał mi uświadomić, jak wiele jeszcze nie wiem.
Bonnie At Morn to utwór, który według mnie wyróżnia się od pozostałych z tego albumu. Jest bardzo dramatyczny, ale i przy tym spokojny. Dźwięki instrumentów smyczkowych przeszywają na wskroś, a chór tworzy niesamowitą przestrzeń. Jest to muzyka pozbawiona tekstu, a zdaje się opowiadać o wiele więcej niż nie jeden utwór pełen słów.
Hanna Kujawińska
Kendrick Lamar – PRIDE.
Gdy wybieram muzykę do posłuchania w wolnym czasie, rzadko wychodzę poza swoją strefę komfortu. Prawie nieustannie towarzyszy mi ciężka i agresywna muzyka, której słucham od najmłodszych lat. Jednak odstępstwem od tej reguły jest dla mnie utwór PRIDE. Co najbardziej uwiodło mnie w tym kawałku, to sposób, w jaki genialnie wprowadza słuchacza w melancholijny i mroczny nastrój. Monotonna i zapętlona ścieżka gitarowa, akompaniowana przez ciepły i subtelny bas oraz powolne bicie perkusji, oczarowują mnie swoją łagodną złożonością. Pozornie proste tło sprawia, że mogę dokładnie skupić się na tekście, którego tematyka wielokrotnie pojawia się w metalu, czyli wewnętrzny konflikt, walka z samym sobą i mroczna strona ludzkiej natury. Kendrick jednak wyraża je w zupełnie inny sposób niż w metalu, który skupia się na brutalnych wokalach i dynamicznych partiach instrumentalnych. Podejście rapera jest bardzo łagodne i delikatne, co sprawia, że mogę poszerzyć swoją perspektywę na tematy, które pozornie dobrze znałem.
Bardzo podoba mi się, że Kendrick nie boi się przyznać do ludzkich słabości i mówi o hipokryzji, trudnościach w dążeniu do swojego celu oraz o tym, że bycie kimś „dobrym” wydaje się obecnie czymś niemożliwym. Jego rozważania, mimo że osadzone w hip-hopowym świecie, wydają się niezwykle uniwersalne. Dlatego PRIDE. już na zawsze będzie moją odskocznią od metalu.
Stanisław Jackowski
Młody Bóg – Chomik LSD Edit
W piosenkę nie z mojej bajki wkręcił mnie znajomy, którego nie widziałam już od dłuższego czasu. Dwa lata temu, gdy rozmawialiśmy o muzyce, zarekomendował mi „Chomik LSD Edit” Młodego Boga. Często poruszaliśmy również tematy muzyki określanej jako memy, więc myślałam, że to również pójdzie właśnie w tę stronę, gdy usłyszałam pierwsze brzmienia nowego utworu.
Piosenka, którą moi znajomi określiliby „psychodelą”, z początku wydawała się dla mnie nie do słuchania. Piski, mocniejsze basy, które na większej głośności na słuchawkach mogłyby wytępić słuch, okazały się ciekawymi zabiegami muzycznymi. Swoją powtarzalnością rytmów oraz słów bardzo szybko zakorzeniał się w pamięci, powracając w najmniej oczekiwanych momentach dnia, przyciągał do siebie w sposób, którego nie byłam w stanie zrozumieć. Choć spotkałam się wcześniej z mieszaniem takich rytmów, to jednak nigdy nie byłam w stanie odtworzyć takiego utworu raz jeszcze, a co dopiero być w stanie słuchać na zapętleniu, co może właśnie w ten sposób oddaje uzależniający efekt LSD, o którym mowa jest w tytule.
Chaos i zderzanie się barw o różnej częstotliwości przyciągnęły mnie do siebie, może nawet i w pewien sposób rezonowały ze mną. To właśnie „Chomik” pomagał mi się najlepiej skupić. Zagłuszał w ten sposób myśli, pozwalając koncentrować się wyłącznie na zadaniu, które miałam do wykonania. „Chomik LSD Edit” z każdym kolejnym przesłuchaniem stawał się dla mnie coraz lepszy w odsłuchu. Szybko trafił na playlistę i choć tekstowo nie zalicza się on do tych „z głębokim przekazem”, a także melodycznie odbiega on od tego, co zazwyczaj słucham, jest to utwór, który przyciąga mnie do siebie.
Zuzanna Kubiak
J.J. Cale – Call The Doctor
Biegacze pustynne pędzą wraz z wiatrem, żar lejący się z nieba ogarnia ciało, gotuje umysł. Nagrzane powietrze drga, a wraz z nim drgają i struny Cale’a. Call The Doctor pochodzi z debiutanckiego krążka Naturally. O ile brzmienia blisko spokrewnione z country czy bluesem są mi obce, a klimat amerykańskiej prerii nie wzbudza mojej sympatii, to ta piosenka pochłonęła mnie.
Spotify pewnego dnia (prawdopodobnie w ramach autoodtwarzania) podsunął mi to dzieło i od razu coś kliknęło z tyłu głowy, zainteresowałem się więc twórczością J.J. Cale’a i co ciekawe (choć po tytule tego artykułu – przewidywalne) nie przypadła mi do gustu. Pozostałem tylko przy tym utworze – dlaczego?
Z pozoru jest to zwyczajna ballada z pogranicza country i blues rocka, niewyróżniająca się szczególnie spośród katalogu artysty. Prosta gitara, przyjemnie pulsujący bas, narastające instrumenty dęte oraz przecinająca to wszystko perkusja. Z tej aranżacji wyłania się zmęczony głos muzyka, opowiadający o słabnącym ciele, o potrzebie zażywania kolejnych pigułek i leków. Przewijające się motywy wyczerpania, toksycznej relacji, porzucenia, błagania o pomoc są zaśpiewane spokojnym głosem – jakby pogodzonym z sytuacją. Nadaje to introspektywnego klimatu całej opowieści, przywołuje na myśl znużonego starca opowiadającego o swojej przeszłości barmanowi. Utwór ten wydaje mi się bardzo oniryczny, ciężko stąpające tematy płyną z przyjemną, choć senną lekkością. Okazjonalnie wracam do tej kompozycji, aby odnaleźć na nowo ten enigmatyczny ton, który tak bardzo mnie urzekł.
Dawid Szlasa
The Police – Message In A Bottle
Niech Bóg błogosławi Spotify blendy. Mimo że żyją one raczej krótkim życiem, doceniam je za otwieranie drzwi do poszerzania muzycznych horyzontów. Oczywiście, znajdowanie nowych utworów, które nam się spodobają, tworząc blend z osobą o podobnym guście, jest właściwie skazane na sukces, jednak większą radość sprawia mi odkrywanie utworów zupełnie poza moim codziennym zasięgiem gatunkowo albo odkopanie jakiegoś klasyka, który kojarzę z dzieciństwa, ale nigdy tak naprawdę się w niego nie wsłuchiwałem. Od kiedy słucham playlist stworzonych z ludźmi o innych gustach, odkryłem na nowo wiele takich utworów “z przeszłości”, w tym ten właśnie singiel od The Police.
Wydaje mi się, że pierwszy raz “Message In A Bottle” słyszałem w Ukrytym Polskim Megamixie Cyber Mariana. Od tamtej pory, do niedawna, moja znajomość tego numeru była ograniczona do kultowego już chyba “nie stać cię na baton”. Po ponownym odkryciu ten rockowy numer zachwycił mnie jednak na wielu poziomach, co, biorąc pod uwagę moje playlisty przepełnione 808-ami i mocnym autotunem, naprawdę mnie zaskoczyło. Od otwierającego riffu, przypominającego nieco jakiś skoczny hit Lady Pank, przez chwytliwy refren i bridge, aż po tematykę złamanego serca, przedstawioną za postacią metafory wyrzutka na bezludnej wyspie, z którą chyba każdy może się utożsamić. Akcent Stinga dodaje unikatowości jego wokalom, a ostatnia zwrotka, w której uświadamia sobie, że wcale nie jest sam w swojej samotności, w piękny, poetycki wręcz sposób nadaje piosence drugie, bardziej optymistyczne dno. Bardzo możliwe, że gdyby nie blend ze znajomymi nigdy nie odkryłbym tej wzruszającej strony rockowego klasyka The Police, a Sting nadal by zbierał drobne na Snickersa.
Aleksander Marciszewski
Po więcej tekstów zbiorowych i recenzji zapraszamy na stronę Magazynu Muzycznego, tutaj!