To już cztery lata odkąd Luka Doncić rozpoczął krucjatę przywrócenia pięknych czasów Dallas Mavericks sprzed jedenastu lat, kiedy po raz ostatni Teksańczycy podnosili trofeum Larry’ego O’Briena. To cztery, kapitalne pod względem sportowym sezony 23-letniego rozgrywającego. Niesamowita ewolucja od „zbyt pulchnego” rookie do supergwiazdy i pełnoprawnego lidera, wręcz szefa ekipy z południa kraju. Luka prowadził praktycznie co roku swoją drużynę przez kolejne stopnie rywalizacji: od dna ligi, do fazy play-in, potem play-off, aż do finałów konferencji.
Idąc tą drogą, w swoim piątym sezonie, czyli tegorocznym, Słoweniec wreszcie powinien zdobyć upragniony cel – pierścień. Nie byłoby to dziwne, patrząc na jego nieustannie wzrastającą formę, coraz większy wpływ na zespół oraz kosmiczne statystyki. Niestety, póki co kurtyna jego talentu nie jest w stanie zasłonić przeciętności, spektakli na scenie teatru w American Airlines Center, a jego partnerzy nie potrafią nawet doskoczyć do poprzeczki, którą zawiesił magik z Teksasu.
Doncić, ty tu rządzisz
Praktycznie od lutego tego roku właściciel klubu Marc Cuban zadbał o to, by Luka Doncić był wręcz pomnikową postacią w Dallas. Słoweniec miał zostać bezkonkurencyjnym, centralnym graczem obudowanym zawodnikami, mającymi za zadanie jak najbardziej ułatwiać mu grę. Na to działanie zarządu wskazywało wysłanie do Waszyngtonu Kristapsa Porzingisa. Łotysz był konkurencyjną gwiazdą i drugim liderem drużyny, który nie potrafił dobrze współpracować z byłym koszykarzem Realu Madryt. Sam wspomniał o tym w niedawnym wywiadzie dla Bleacher Report:
Luka to jedyny taki talent na całą generację. Żeby wycisnąć z niego maksimum, musisz zbudować wokół niego perfekcyjny zespół. Ja po prostu do niego nie pasowałem.
Odejście utalentowanego, aczkolwiek dręczonego urazami Łotysza jasno wskazywało na to, że pozycja Luki jest nietykalna, a klub dąży do tego, by młody Słoweniec stał się następną po Dirku Nowitzkim ikoną „Mavs”. Po odejściu Porzingisa, gwiazda Doncicia mogła świecić najjaśniej, a blasku dodawać jej miały sylwetki skutecznych, choć niewyróżniających się graczy, tj. Spencer Dinnwidie, Tim Hardaway Jr, Dwight Powell, czy Dorian Finney-Smith, skoncentrowanych na zapewnianiu Słoweńcowi kolejnych szans na podwyższenie statystyk. I faktem jest, że ci zawodnicy wyciskali ze swojego lidera maksimum, potwierdzając słowa Kristapsa, ale określenie ich „perfekcyjnym zespołem” było całkowicie błędne.
Co może pójść nie tak?
Dallas Mavericks, mimo nieprzekonujących nazwisk w kadrze, dzięki Donciciowi i wspomnieniom z poprzedniego sezonu wciąż byli kandydatami do zajęcia najwyższych miejsc w lidze. Najmłodszy zdobywca MVP Euroligi rósł w oczach, a jego ewolucja w koszykarza kompletnego sprawiała, że Teksańczycy już z powodu samej jego obecności w wyjściowej piątce w większości spotkań byli traktowani jak oczywiści faworyci.
Ekipie Jasona Kidda nie można było mimo wszystko odmówić odpowiedniej głębi składu, która często decydowała o pozycji drużyny koszykarskiej w dowolnym momencie sezonu. Po Porzingisie solidnie obsadzono rolę centra, a ta potrafiła pobudzić rywalizację. Dwight Powell w walce o pierwszy skład musiał się mierzyć z Christianem Woodem, któremu po latach liderowania w Houston Rockets zdecydowanie nie odpowiadała rola rezerwowego, o czym głośno mówił tuż po wymianie. Javale McGee, mimo że swoje najlepsze lata miał już za sobą, również chciał dać coś drużynie nawet jako trzecia opcja.
Weterana nie brakowało też na rozegraniu. Dallas podpisali niedawno nieco zakurzoną, mocno zezłomowaną byłą gwiazdę Charlotte Hornetts, Kembę Walkera, której historia (choć na zdecydowanie mniejszą skalę) do bólu przypominała tę przedstawioną przez Derricka Rose’a. Dawny podopieczny Michaela Jordana, mimo przeciwności losu, gotów był wnieść doświadczenie, umiejętności i chęć gry, poszerzając przy tym wachlarz opcji na pozycji rozgrywającego.
Niewielkie pole manewru dostępne było wyłącznie na pozycji skrzydłowych, gdzie na każdą ze stron Mavericks mieli tylko jednego nominalne gracza. Kłopotem okazywała się także forma zawodników. Niezależnie od tego, kto występował na parkiecie, żaden z zawodników poza Hardawayem nie potrafił wznieść się powyżej 10 punktów na mecz. Była to jedna z wielu statystyk, którymi skrzydłowi nie potrafili do siebie przekonać. Jedynym wyjątkiem były zbiórki, w które wkład miała niemal cała drużyna, co gwarantowało równomierną przewagę pod koszem różnych zawodników.
Statystyki dla części komentatorów i trenerów mają niewielkie znaczenie prócz przewagi merytorycznej w wypowiedzi, ale ich wartości w przypadku Dallas wprost przekładały się na styl gry „Rumaków” oraz miejsce w tabeli.
(Nie) bądź jak LeBron
Przeciętne statystyki drużyny oraz pełne nakierowanie gry na Lukę Doncicia sprawiło, że słoweński rozgrywający wyrósł na dominatora klubowych wskaźników, króla parkietów i bardzo poważnego kandydata do tytułu MVP sezonu zasadniczego.
Dziennikarze oraz eksperci prześcigali się w tworzeniu kolejnych porównań do wybitnych koszykarzy sprzed lat, mówiąc choćby, że to pierwszy tak wybitny biały koszykarz po Larrym Birdzie. Trener Philadelphii 76ers Doc Rivers stwierdził, że Doncić jest połączeniem kilku wielkich postaci – Hardena i jego stepbacków, Birda i zmian tempa oraz LeBrona i jego wizji gry. Wtórował mu legendarny Isiah Thomas twierdząc, że Słoweniec ma budowę Karla Malone’a i styl gry Magica Johnsona. Były szkoleniowiec Clippersów nie był jedyną postacią, która porównywała Lukę do „Króla Jamesa”. Richard Jefferson, były kolega LeBrona również zauważył podobieństwo między tymi zawodnikami:
Luka jest wyjątkowy, jak LeBron. Sposób, w jaki gra, co potrafi, jaką dominację pokazuje w tak wczesnym wieku… ta gra jest dla niego żartem. Luka uprawia inny sport.
Sam lider Mavs podkreślał niejednokrotnie, że wychowywał się na zagraniach LeBrona, a obecna gwiazda Lakers jest jego inspiracją.
Porównania do jednej z największych koszykarskich legend są uzasadnione również przez to, że LeBron, podobnie jak były gracz Realu Madryt, na początku swojej kariery wyraźnie przebijał głową sufit drużyny, w której występował. Popularny LBJ analogicznie do Luki grał w drużynie budowanej pod niego i nie przynosiło to żadnych znaczących sukcesów. Czuł na sobie brzemię wielkiej odpowiedzialności i w pojedynkę, uprawiając heroiczną koszykówkę, wpychał zespół do play-offów tylko po to, by otrzymać łomot już w 1. rundzie. Pomimo tych syzyfowych prac, dzięki przyjętej roli lidera, „Król” zaliczał jedne z lepszych statystyk w lidze i zdecydowanie najwyższe w swoim zespole.
„Luka Magic” obecnie mu w tym nie ustępuje. Do tej pory zebrał 33.5 punktu na mecz, 8.5 zbiórki i 8.6 asysty. Prawie dwa miesiące rywalizacji, a ten człowiek, jeśli można go tak jeszcze nazwać, zbliża się do triple-double! Piętnaście spotkań na 25 pięć zakończonych z ponad trzydziestoma punktami na koncie, grając w dziesiątej drużynie, zostawiając statystycznie za sobą Giannisa, Duranta, Tatuma czy Curry’ego. Magia, cud, niezwykłość… cały Luka.
Syndrom Kobego Bryanta
Jedną z wizytówek Mitcha Kupchaka, jednego z najbardziej znanych generalnych managerów w historii NBA, było zmarnowanie kilku najlepszych lat Kobego Bryanta. Były trzykrotny mistrz ligi, poprzez obudowanie „Mamby” zawodnikami o gorszych umiejętnościach, napędzał jedynie Kobego, a nie drużynę. Przez trzy lata nie udało im się przez to sięgnąć po mistrzostwo. Lakers odpadali dwukrotnie już w 1. rundzie play-offs, mimo wirtuozerii ich legendy i tylko przyjście utalentowanego Pau Gasola wyrwało „Jeziorowców” z marazmu. Kobe nie był jedynym przykładem tego, że jednoosobowa armia nie wygrywa mistrzostwa.
Zawsze potrzebne było wsparcie drugiej, jakkolwiek zbliżonej umiejętnościami, idealnie dopasowanej do tego zawodnika jednostki. Nawet Michael Jordan, biorąc na siebie w zespole pełną decyzyjność, nie potrafił na początku poprowadzić swoich Bulls do mistrzostwa. On też musiał uzyskać wsparcie Pippena, Kerra czy Rodmana. Jednostki nigdy nie wygrywają w żadnym sporcie zespołowym.
Dallas Mavericks, mimo omówionej wcześniej głębi składu, nie mają obecnie nikogo, kto mógłby stanowić dla Luki Doncica partnera do poważnej gry. Nie ma w tym zespole gwiazdy bliskiej jakością Porzingisowi, mogącej realnie wspierać lidera, biorąc na siebie część jego obowiązków. Reggie Bullock był ledwo 25. pickiem w drafcie, Tim Hardaway Jr 24., nie wspominając o Dinwiddiem czy Richardsonie, którzy byli wybrani w 2. rundzie. Dorian Finey Smith oraz Maxi Kleiber nie zostali nawet powołani do draftu. Mowa tu nie o zawodnikach z rezerw, a graczach z wyjściowego składu.
Opcje Doncicia
Luka praktycznie w pojedynkę poprowadził ich wszystkich do zeszłorocznych finałów konferencji, a teraz wyraźnie ugina się pod ciężarem odpowiedzialności za wynik, mimo swoich wybitnych statystyk. Żaden z nich nie potrafił skutecznie przejąć od Słoweńca ciężaru presji. Najlepiej potwierdził to mecz z Bucks, w którym koszykarze „Mavs” przegrali mecz przez nietrafione rzuty osobiste – jedyny element zależny od innych jednostek, nad którym nie mógł zapanować Luka.
Warto wspomnieć, że to nie pierwszy raz, gdy Doncić obsługuje swoich partnerów niesamowitymi podaniami, daje im liczne możliwości i pcha ich do działania, a ci nie są w stanie tego wykorzystać. Różnica klas w zespole jest diametralna i sam Luka ostatnimi czasy coraz częściej dostrzega, że zaprzęg teksańskich koni biegnie donikąd. Obrazki, na których Słoweńska gwiazda traci nad sobą panowanie z powodu zmarnowanych szans i braku skuteczności, są w sieci coraz powszechniejsze. Tak jak Kobe rozsadzał negatywną atmosferą szatnię i gabinety klubowe Lakers po zakończeniu współpracy z Shaqiem, tak to samo widmo wisi nad Markiem Cubanem, który z założonymi rękami obserwuje, jak Doncić coraz częściej oddaje się negatywnym emocjom.
Okno wystawowe
Na ten moment jedyną opcją na uratowanie Słoweńcowi tego sezonu jest zdobycie jego pierwszego tytułu MVP w karierze w NBA. Doncić, jeśli w ogóle, będzie musiał się zadowolić mianem najlepszego gracza sezonu zasadniczego, o które będzie musiał rywalizować (najpewniej do końca) z Giannisem Antetokounmpo. Nawet przy wysiłkach Doncicia, który jest w statystycznym topie ligowych atakujących i rozgrywających, nie ma pewności, że wygra to trofeum. Bucks nie zdejmują nogi z gazu, zajmując czołową pozycję w konferencji wschodniej, a Giannis jest, jak wiadomo, ich ikoniczną postacią. Tak jak Doncić zalicza najwyższe statystyki w ataku i w rozgrywaniu, tak Giannis nadrabia tamte braki skuteczną grą w defensywie, o czym świadczy piąte miejsce w zbiórkach.
Kryteria oceny
Historia Stephena Curry’ego, który w pojedynkę walczył o byt Golden State Warriors, gdy z kontuzjami zmagali się Klay Thompson i Draymond Green, przegrywającego ostatecznie rywalizację o tytuł MVP z Nikolą Jokiciem pokazuje, że heroizm nie jest brany pod uwagę przy wyborze MVP ligi. W pierwszej kolejności liczą się statystyki i pozycja drużyny w tabeli. Każdy kto oglądał osamotnionego Stepha na parkiecie, stającego na rzęsach i wyczyniającego cuda, by trzymać Warriors w grze widział, kto rzeczywiście jest najbardziej wartościowym zawodnikiem w lidze. Niestety finalnie zawiodły statystyki i pozycja w tabeli, a Nikola Jokić (dla wielu niezasłużenie) zgarnął w tamtym momencie statuetkę, co rozpętało burzę odnośnie sensu przyznawania tej nagrody i kryteriów potrzebnych do jej wygrania.
Śmiało można stwierdzić, że na ten moment Słoweniec ze swojej strony zrobił wszystko, co tylko mógł, by zostać MVP sezonu zasadniczego. Reszta pozostaje w rękach jego kolegów, którzy do całokształtu gry Luki powinni postarać się o zmianę pozycji w tabeli na tę gwarantującą play-offy, zwiększając tym samym szansę Doncicia na statuetkę. To w tym momencie jedyny argument, którego brakuje Słoweńcowi do wygrania plebiscytu.
Doncić: uciec, ale dokąd?
Luka Doncić jest na ten moment więźniem swojego kosmicznego kontraktu, który został podpisany w 2021 roku po zakończeniu sezonu. Umowa na pięć lat była warta 207 milionów dolarów, a sam koszykarz zarobił na niej aż 10,2 miliona. Dallas w tamtym momencie rozbili bank i uziemili Lukę w Teksasie, o czym świadczy nie tylko długość umowy, ale również jej wysokość, wyższa o 50 milionów od umowy zaproponowanej Kristapsowi Porzingisowi. Oznaczało to niezwykle wymagające warunki potencjalnej wymiany, która nawet obecnie wydaje się niemożliwa do zrealizowania i nieopłacalna dla któregokolwiek klubu.
Przed Słoweńcem jeszcze parę lat grania w ekipie z Dallas, dopóki nie wydarzy się nagła sytuacja, która wymusi transfer Luki w inne miejsce, gdzie akurat powstanie wakat w wyjściowej piątce, bądź pojawią się ewentualne środki do rozsądnej wymiany. Na ten moment każdy zespół w czołówkach konferencji posiada stabilne projekty i wszelkie potencjalne, wielkie wymiany nie będą potrzebne. Nie pojawiają się też żadne spekulacje odnośnie miejsca potencjalnej przeprowadzki Luki.
Co dalej z Donciciem
Znów można się odnieść do sytuacji z Kobem Bryantem. „Mamba” w szczytowym momencie frustracji z powodu złych wyników zespołu i eskalacji konfliktu z Shaqiem gotów był zgodzić się na wytransferowanie na Pluton, byle tylko opuścić dysfunkcyjne środowisko. Wszystko zmierza do tego, by Doncić także doszedł do takiego momentu rozżalenia. O ile w takiej sytuacji, jak obecnie da się wytrzymać do końca sezonu i odejść jako wolny zawodnik, o tyle nie da się jej wytrzymać z przeświadczeniem, że te męki Tantala potrwają jeszcze cztery długie sezony. Lata kariery sportowca liczą się jak psie, a dla tak wielkiego gracza, jak Luka, mają one kolosalne znaczenie.
Niewidzialne lejce z meczu na mecz zaciskają się coraz mocniej. Dallas z bilansem 13-13 na początku grudnia balansują na krawędzi utraty play-in, a Luka Doncić nieustannie mierzy się z takimi przeciwnościami losu. Otrzymanie nagrody MVP może podchodzić raczej pod akt łaski, niż nagrodę. Nie wiadomo, jak długo taki stan rzeczy potrwa, ale jedno jest pewne. Jeśli szybko coś się nie zmieni w ekipie Mavericks, niedługo może dojść do przegrzania się jedynego silnika i spadku na jedną z ostatnich pozycji w wyścigu.
Michał Korek
***
Po więcej ciekawych tekstów ze świata sportu zapraszamy tutaj –> Planeta Sportu