Tajemniczy frontman, przejmujące melodie z prostymi melancholijnymi tekstami, eksperymentalny bas i chwytliwe riffy na saksofonie. Poznajcie Morphine – jedyny w swoim rodzaju zespół i najciekawsze wydanie muzyki rockowej lat dziewięćdziesiątych.
Rok 1989. Nadchodzi globalny reset kulturowy. W Stanach Zjednoczonych wydano już ostatnie wielkie albumy komercyjnego glam rocka i gwiazdy lat osiemdziesiątych powoli tracą na popularności. W garażach na obrzeżach wielkich miast kiełkująca counterculture doczekuje się pierwszych kultowych wydawnictw, rozpoczynających przewrót, który zdefiniuje nadchodzącą dekadę. Ukazują się święte graale amerykańskiej muzyki alternatywnej, Bleach i Doolittle. Zza oceanu płynie nowa fala gotyckiego punku w Disintegration oraz ikoniczny The Stone Roses, który inspiruje britpopowy boom. Środowisko muzyczne doświadcza znacznych zmian klimatycznych, a alternatywa nigdy wcześniej nie miała się tak dobrze.
Panorama Bostonu (fot. Y. Sawa. źródło: Wikipedia Commons)
W tym roku w Nowej Anglii Mark Sandman, Dana Colley i Jerome Deupree zakładają Morphine. Później do składu dołącza Billy Conway, który wkrótce zastępuje Jerome’a. Wszyscy czterej muzycy są już starymi przyjaciółmi. Poznali się dużo wcześniej przy jam sessions i współpracy nad innymi projektami, z najbardziej obiecującym, rock’n’rollowo-bluesowym Treat Her Right na czele. Od kilku lat kręcili się po bostońskich scenach klubowych i doczekali się nawet propozycji kontraktu od paru wytwórni, w tym jednej z Wielkiej Brytanii. Jednak w drodze na szczyt świetności, kariera THR została nagle przerwana. Pewnego dnia w klubie Jack’s, w środku koncertu Treat Her Right, budynek zajął się ogniem. Z pożaru uratowali tylko siebie i gitary. W tak smutnych okolicznościach zespół zawiesił działalność, ale nie poszedł w niepamięć – to właśnie on najlepiej zapowiedział kierunek soniczny, który obierze Morphine powstające z jego popiołów.
Wchodzą na bostońską scenę jako znani gracze, jednak rozkładają zupełnie nowe karty. W erze nowej alternatywy pozostają niezainteresowani konwencjami indie, punku i grunge’u. Tworzą własny, osobny nurt, który najlepiej potrafię opisać jako niezależny stripped down-jazz informed-bluesy-punk-rock. Mark Sandman, zapytany o to, jak nazywają gatunek, w którym tworzą, skwitował: “Low rock. F*ck rock, actually, is what we call it”. Grają dojrzale, tajemniczo, klimatycznie, zmysłowo; inaczej, niż reszta sceny. Morphine trudno jest skategoryzować lub porównać do współczesnych im grup, nie ujmując przy tym subtelności, jakie oddzielają ich od innych. Nikt nie gra tak, jak oni. Nawet ich instrumenty nie wpisują się w żaden znany kanon – na power-trio składają się: wokal, bas*, saksofon, perkusja. That’s it. Ten zespół robi rocka bez gitary.
*statystyki dla nerdów – Sandman grał na basie slide’em gitarowym na dwóch strunach nastrojonych na DA, a czasem zdejmował jedną lub dorzucał struny gitarowe, i to wszystko na rzadkim modelu Premier z dziwnymi pick-upami. Oprócz niego miał kilkanaście innych instrumentów, m.in. liczne gitary basowe, co najmniej dwa Telecastery, Stratocastera, gitary akustyczne, mandolinę (użytą np. w utworze In Spite Of Me), banjo – prawie wszystkie na swój sposób zmodyfikowane. Niektórzy opisują go jako kogoś na kształt szalonego naukowca, jeśli chodzi o sprzęt i dźwięki (nie wspominając o niezliczonych przesterach, efektach i eksperymentach w produkcji).
Dana Colley grający na podwójnym saksofonie, w tle Mark Sandman (źródło: https://www.instagram.com/morphine_band)
Cool w każdym calu.
Świetny głęboki głos, ciepły i gładki, ale podszyty niedostępnością; finezyjny styl songwritingu; niepowtarzalne podejście do tworzenia muzyki; niecodzienna technika gry; jego tajemnicza osobowość – Mark Sandman do dziś zaskakuje i fascynuje fanów. Oprócz frontmana, twórczość Morphine najbardziej wyróżnia Dana Colley. Rolę saksofonu poniekąd można tu porównać do gitary w standardowym składzie rockowym – riffami narzuca piosenkom tempo, a solówkami dodaje charakteru. Aby uzyskać efekt głębi i pełni dźwięku, a przy tym zaimponować efektowną sztuczką, Colley na żywo często gra na dwóch saksofonach naraz (sic!). No i perkusja. Zarówno Jerome Deupree, jak i Billy Conway perfekcyjnie dopełniają kompozycje i stwarzają przestrzeń, w której lśnią Sandman i Colley. Doskonale wiedzą, jak nadać groove utworom, a wpływy jazzowe w ich grze dodają klimatu i kolejnej warstwy stylu muzyce zespołu. Morphine to klasa sama w sobie.
Morfina (łac. Morphinium) – substancja o działaniu przeciwbólowym i odurzającym, składnik psychoaktywny opium. Do jej pochodnych należą m.in. kodeina i heroina. Nazwa morfiny oraz nazwa zespołu pochodzą od imienia greckiego boga marzeń sennych, Morfeusza.
We wrześniu 1992 roku ukazuje się pierwszy album Morphine, Good. Od samego debiutu zespół znajduje swoją niszę i definiujące brzmienie, których będzie trzymać się do końca dekady. Zaczynają solidnie. Album został tak nazwany nieprzypadkowo, muzycy chcieli podzielić się dotychczasowym materiałem w spójnej, lecz nie przesadnie zobowiązującej formie. Nazwa jest zatem wręcz do bólu opisowa – jest dobry, po prostu. Jednak już przy okazji tego wydania krytycy oczekują czegoś więcej. Debiut jest satysfakcjonujący i adekwatnie przedstawia zespół, ale to dopiero kolejne krążki będą cieszyć się większym uznaniem.
Na szczęście na kolejną dawkę Morphine nie trzeba długo czekać. Rok po Good, 14 września 1993 roku ukazuje się Cure for Pain, album uważany za najlepszy w ich dyskografii. Staje się kwintesencją muzyki zespołu i winduje go na nowy poziom popularności. Morphine zyskuje rozpoznawalność nie tylko lokalnie – wieść o bostońskim trio wreszcie opuszcza Nową Anglię. W całych północno-wschodnich Stanach w konwersacjach o nowej muzyce niezależnej pojawia się Morphine. Zwracają na siebie uwagę bookerów z Ameryki, Europy, Azji, Australii. Wyruszają w trasę za trasą, spędzają nawet 9 miesięcy z roku poza Massachusetts. Cieszą się uznaniem i podziwem, ale z uśmiechem podkreślają, że nie są gwiazdami. W domu nikt nie traktuje ich inaczej, pozostają tym samym tajemniczym lokalnym zespołem, bywalcami zadymionych klubowych koncertów w Bostonie i dla wielu, dobrymi kolegami po fachu.
Kolejne albumy, Yes z 1995 i Like Swimming z 1997 roku, to kontynuacja znanego stylu Morphine, ale z nowymi niuansami. Yes jest subtelnie rockowe, surowe, mocniejsze, bezkompromisowe. Ruch, brud, seks i używki; rock’n’roll w wyrafinowanej formie. Krytycy zauważają, że Morphine odchodzi od bardziej “przystępnego” kierunku, w którym zmierzały poprzednie wydawnictwa, jednak zgodnie z fanami stwierdzają, że trzeci album trzyma spektakularny poziom i stanowi świetny kolejny krok w dyskografii. Jako pierwszy w historii zespołu przebija się na listę Billboard.
Like Swimming nieco zwalnia. Nabiera intymności, jakiej jeszcze nie było w twórczości zespołu, nie pozostawiając jednak z tyłu rockowego charakteru. Dźwięk albumu z 1997 uzupełniają atmosferyczne syntezatory i nowatorskie sposoby produkcji – po raz pierwszy Morphine zyskuje bardziej psychodeliczny charakter. Lirycznie jest pełen podszytej celebracją melancholii, słodko-gorzkiego zachwytu nad emocjami towarzyszącymi miłości i sukcesowi. Rodzi duże nadzieje na przyszłość, nie odnosi jednak komercyjnych zysków, na jakie liczy wytwórnia. Krytycy przedstawiają różne opinie, od znudzonych powtarzalnością stylu, po zachwyconych rozwojem brzmienia zespołu. Mimo pewnych rozczarowań, album jest fantastyczny. Zostaje najlepiej notującym krążkiem Morphine w zestawieniu Billboard, a teledysk do Early to Bed otrzymuje nominację do nagrody Grammy.
Piąty i ostatni album zespołu, The Night z lutego 2000 roku, jest spokojnym, powolnym i dojrzałym zwieńczeniem dorobku Morphine. Prace nad nim trwały blisko dwa lata. Wyróżnia się najbardziej zróżnicowaną produkcją wśród krążków zespołu, pojawiają się damskie chórki, a także organy, pianino, gitara akustyczna, smyczki i miriada innych instrumentów. Określany najbardziej zmysłowym wydaniem muzyki Morphine, cieszy się dużym uznaniem wśród krytyków. Tematycznie retrospektywny, pełen refleksji ton albumu gorzko, lecz trafnie zamyka dyskografię grupy. The Night ukazuje się osiem miesięcy po tragicznym rozwiązaniu zespołu.
Podczas festiwalu Nel Nome Del Rock w Palestrinie niedaleko Rzymu, Morphine zagrali swój ostatni koncert. Poprzedzające dni spędzili na poznawaniu okolicy i cieszeniu się słodkim włoskim latem. Był gorący letni wieczór 3 lipca 1999 roku, wybiła godzina 23, Sandman wygłosił podziękowania i zapowiedział kolejny utwór. Wybrzmiało kilka taktów Super Sex, ósmej piosenki ich setu, kiedy nagle Mark upadł. Dana Colley wyrzucił z rąk instrument i podbiegł do wokalisty, zawołano pielęgniarzy, z przerażonej tysięcznej publiki wyłonił się lekarz. Nikt nie zdążył go uratować. Zmarł na scenie. Miał 46 lat.
Stwierdzono zatrzymanie akcji serca. Badania nie wykazały w jego organizmie obecności narkotyków, to była naturalna śmierć w wyniku stresu, wysiłku i ekstremalnego upału. Nie wstrzymano festiwalu, Colley powiedział organizatorom, że Mark nie chciałby tego – “Żył dla muzyki, i zmarł z muzyką.”
Po śmierci Marka, który był nie tylko błyskotliwym muzykiem i artystą, ale przede wszystkim duszą zespołu, Morphine zakończyło działalność. W 2009 roku pozostali członkowie założyli projekt Vapours of Morphine, którym oddali cześć legendzie, jaką był oryginalny zespół. VoM działa do dziś.
plakat 11. edycji festiwalu NNDR w Palestrinie i zdjęcia z koncertu Morphine 3 lipca 1999 – ostatnie zdjęcia Marka Sandmana za życia (autor: Valerio Berdini)
Morphine pozostaje jednym z najbardziej niedocenionych zespołów, jakie znam. Prezentowali najciekawsze wydanie rocka swoich czasów, a nazwisko Marka Sandmana zasłużyło na miejsce wśród takich legend jak Lou Reed, Nick Cave i Jim Morrison. Ich twórczość jest warta uwagi nie tylko dlatego, że jest nietuzinkowa i interesująca. Jest to przede wszystkim piekielnie dobra muzyka, ociekająca osobowością i niepowtarzalnym klimatem. Jeśli nie znacie – poznajcie, jeśli znacie – powróćcie na chwilę. Warto.
Po więcej Marka i Morphine, polecam film dokumentalny Cure for Pain: The Mark Sandman Story (2011) i stronę zespołu.
Więcej ciekawych esejów, perspektyw, recenzji możecie przeczytać na stronie Magazynu Muzycznego, tutaj!