Choreomania (rzeczownik) – społeczne zjawisko, mające miejsce w średniowiecznej Europie. Polegało na zbieraniu się grup ludzi, którzy zatracali się w ekstatycznym, szaleńczym tańcu. Dotknięte manią osoby pląsały w rytm wyimaginowanej muzyki, aż do utraty sił, omdlenia, a nawet śmierci. Wskutek tej choroby zginęły setki Europejczyków, a zjawisko do dziś dzień nie zostało racjonalnie wyjaśnione. Jego mistycyzm i aura tajemniczości stała się trzonem i największą inspiracją najnowszego krążka zespołu Florence + The Machine – Dance Fever. Jej przekaz jest prosty – zapomnij o codziennych bolączkach i dołącz do zbiorowego tańca.
Zachowawcze preludium
Chociaż to taniec jest najważniejszy, to nie Choreomania otwiera płytę. Na pierwszym planie pojawiło się coś istotniejszego – artystyczne ambicje wokalistki oraz nierówność pomiędzy kobietami a mężczyznami w przemyśle muzycznym. O tym traktuje piosenka King – pierwszy singiel z płyty oraz opening track Dance Fever. Singiel, który zainspirowała kłótnia wokalistki z ważną dla niej osobą. Florence nigdy nie bała się mocnych tekstów, a potrafi dobierać słowa z zatrważającą wręcz precyzją. O ile tekst jest mocny, a przekaz jeszcze silniejszy, to muzycznie zaczęło się dość bezpiecznie. Lekka muzyka, którą można opisać stwierdzeniem „esencja Florence we Florence”. Na szczęście kolejne single przyniosły powiew świeżości, który na albumie stał się silnym wichrem.
Jego pierwszym objawem była piosenka Heaven Is Here. Piosenka, o której sama artystka powiedziała, że chciała stworzyć coś „potwornego i monstrualnego”. Na próżno szukać tu złożonych instrumentaliów oraz złożonej produkcji. Wystarczy wokal Florence i rytmiczne klaskanie w tle, by porwać na dwie minuty do dziwacznego, spirytualistycznego świata. Bo ważną rolę odgrywa tu Bóg i muzyczny ekshibicjonizm artystki, który staje się jej ucieczką od szarej codzienności. Przeplatanka poszła dalej i kolejna zapowiedź albumu była gratką dla wiernych fanów zespołu, którzy zakochali się w nim dzięki hitowi Spectrum. Dopiero trzeci singiel – My Love – ma moc porwania do szalonego tańca. Co ciekawe, został pierwotni stworzony jako powolna, akustyczna ballada. Jednak jeden z producentów albumu – Dave Bayley – zdołał przekuć samotny smutek w wylewanie żali na parkiecie. Bo właśnie o tym jest Dance Fever.
Artystka czy kobieta?
Wszystko zaczęło się od jednej kłótni w kuchni. Później przyszła fascynacja choreomanią i znalezienie ujścia wszystkich problemów w tańcu. Tylko Florence + The Machine potrafi zbudować całą płytę na bazie tak skrajnych i niewiele znaczących punktów. Większość tekstów powstała jeszcze przed pandemią, a w nich Florence znów daje nam wejść do swojego życia. Przelewa w te utwory swoje przemyślenia, bolączki i problemy z okresu poprzednich czterech lat.
Działo się wówczas naprawdę wiele. O tym, że jest ona utalentowaną tekściarką chyba nie muszę nikogo zapewniać. Na niektórych płytach dała się nam poznać jako kobieta, na innych jako artystka. Tutaj, te dwie strony ze sobą walczą i ten dualizm gra tu kluczową rolę. Niektóre piosenki, jak Girls Against God, mają bardzo prosty, dosłowny tekst. Inne, jak Cassandra, są ogromną metaforą, którą trzeba rozgryźć na własną rękę. Mimo, że Florence pisze o sobie, swoich problemach z dojrzewaniem, Bogiem i tym wewnętrznym rozdarciem, jej teksty są dość uniwersalne. Na tym polega ich siła – wiele osób może je przenieść do swojego życia.
Muzyczna gradacja
Skupmy się teraz na drugim trzonie, dla niektórych ważniejszym niż teksty, muzyce. Jak już wspomniałem, pierwszy singiel był bardzo bezpieczny i zachowawczy. Prawdopodobnie by zbadać grunt i przygotować słuchaczy na silny zwrot. W taneczny nastrój wprowadzają nas single – Free, My Love – oraz mój albumowy faworyt, czyli Choreomania. Duża doza elektroniki podąża tradycją wyznaczoną przez Spectrum czy Sweet Nothing, jednak nadal jest to coś świeżego i nowego, co świetnie spisałoby się w radiu.
Zauważyłem przy tym albumie pewną muzyczną gradację emocji. Na samym początku płyty zostajemy wrzuceni w krąg tańca i energetycznych, szalonych melodii. Później następuje moment refleksji i wspomnień (Back In Town, Girls Against God). I znów porywa nas taniec, tym razem monstrualny i nieludzki – bo w kolejnych kawałkach Florence często moduluje swój głos, by nabrał potwornego brzmienia. I gdy już nogi odmawiają posłuszeństwa, a wszystkie problemy zostały na parkiecie – możemy odsapnąć i poczuć katharsis. Jak w zamykającej album piosence Morning Elvis. To nie jest album, który można słuchać losowo lub na wyrywki. Ważne są przejścia, eskalacja emocji oraz kalejdoskopiczne zmiany. W tańcu nie ma miejsca na stałą.
Rozpacz na parkiecie
Bez dwóch zdań najmocniejszą stroną Dance Fever jest jego różnorodność i nieprzewidywalność. Można się przy tym łatwo zagubić i stworzyć nie płytę, a zbiór losowych utworów bez punktów stycznych. W tym przypadku wszystko się wzajemnie przeplata i tworzy wspaniałą całość. Zawsze doceniam to, gdy artyści idą pod prąd i poszukują nowych rozwiązań, zmieniając przy tym twarz przy każdym projekcie. Tym samym pozostając sobą i zostawiając pierwiastek siebie. To już nie jest gotyckie Ceremonials, czy eteryczne High As Hope, a jednak od razu można rozpoznać pewien sznyt charakterystyczny tylko dla Florence. Sama artystka, jak zawsze, zajęła się nie tylko warstwą tekstową, ale też produkcją. Przy tym towarzyszyło jej grono cenionych twórców z Jackiem Antonoffem na czele. Przy tej płycie świetnie się zrehabilitował po wypuszczaniu w świat piosenek, które brzmiały praktycznie tak samo. Choć z drugiej strony od razu rozpoznałem, przy których piosenkach pracował.
Dance Fever jest projektem słodko-gorzkim. Teksty przeszyte są bólem i żalem, a towarzyszy im muzyka, która ma porwać do tańca. Przy tych ekstatycznych ruchach Florence wyrzuca z głowy wszystkie niespokojne myśli. Jak sama śpiewa: „I przez krótką chwilę, gdy tańczę, czuję się wolna”. Ten szalony świat porywa i nie pozwala z niego wyjść. Po pierwszym przesłuchaniu byłem w ciężkim szoku i od razu włączyłem płytę od nowa, by poczuć te wszystkie emocje raz jeszcze. Tylko Florence + The Machine mogli zbudować album kompletny na bazie misternej, średniowiecznej plagi tańca. Wyszło im to wspaniale, jak zawsze. Nic dodać, nic ująć. Marzy mi się, by móc przeżyć te pięćdziesiąt minut na parkiecie, wśród ludzi zatraconych tańcem.
Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj –> https://meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/