Black River – eksplozja energii u Bazyla [Relacja]

Black River po ponad roku powraca do Poznania i ponownie porywa publiczność bez żadnych skrupułów. Grupa w Klubie u Bazyla dokonała świetnej rotacji swoich przebojów. Dzięki czemu, nawet fani brzmień sprzed dziesięciu lat wciągali się w najnowsze numery Czarnej Hańczy. Podłogę dla nich rozgrzał zespół wspierający – IT Follows. Cały koncert był wypchany po brzegi siłą, dynamiką oraz ogniem. W końcu miałem okazję zobaczyć Black River na żywo i nie zawiodłem się pod żadnym względem. Ba, dalej jestem pochłonięty tym występem, choć już minęło kilka dni.

fot. Patrycja Piankowska

Black River zespół z ośmioma latami przerwy, który nie stracił ani grama ikry 

Rodzima supergrupa z Warszawy założona w 2008 roku ma dla nas do zaoferowania pięć albumów. W jej skład wchodzą muzycy Behemoth, Vader, Hunter czy też Rootwater. Zespół jest kolejnym wcieleniem Neolithic, który jest znany z pogranicza gatunków death/doom/gothic metalu. Po dwóch latach od rozwiązania w 2006 roku wspomnianej wcześniej formacji. Muzycy nie próżnowali i od razu po założeniu grupy wydali album Black River, zmieniając tym sposobem swoje brzmienie, które stało się ich esencją. A już rok później krążek o tytule Black and Roll, który nie ustępował debiutanckiej płycie ani o krok. Niestety w 2010 roku wokalista Maciej Taff, zmuszony był do zastopowania swojej kariery ze względu na problemy zdrowotne. Black River na zakończenie wydał zbiór utworów z wcześniejszych albumów, nagranych podczas koncertu w Warszawie oraz sesji nagraniowej. Ostatnie z nich trafiło do ogółu publicznego pod tytułem Trash tego samego roku. 

Generation aXe

Chociaż wszystko wskazywało na koniec kariery muzycznej Czarnej Hańczy, zespół osiem lat później, ogłosił powrót do studia nagraniowego. W rezultacie otrzymaliśmy dwa nowe, solidne wydania pt. Humanoid z 2019 roku oraz Generation aXe z 2022 roku. Istotnie, te albumu dorównują tym sprzed dziesięciu lat, ale również niewątpliwe obrazują chęć rozwoju na kolejne gatunki tj. punk. Ku uciesze fanów, nie tylko ich styl pozostał jak sprzed lat, ale również skład formacji się nie zmienił.

Ponownie możemy usłyszeć świetne partie basowe od Tomasza „Orion” Wróblewskiego, chwytliwe gitary Piotra „Kay” Wtulicha i Artura „Art.” Kempa oraz pełne energii bębny Dariusza „Daray” Brzozowskiego. Instrumenty dopełnia swoim pełnym ognia oraz zaciekłości głosem Maciej Taff. Podczas koncertu towarzyszył im grungecore’owy zespół IT Follows z Puszczykowa, który na koncie ma już dwa pełnoprawne albumy. Ważnym aspektem jest ich pionierskość, co do tego gatunku w Polsce. Oni zaczęli w naszym kraju wytyczać ścieżki w grungecore’rze. A jak to razem brzmiało? Zapraszam poniżej.

Najpierw niemrawość, później niesamowita dynamika

Idąc na koncert, wprost nie mogłem doczekać się, aby zobaczyć w końcu na żywo Black River. Co roku coś musiało mi wypaść w dniu, kiedy grali i za każdym razem traciłem możliwość doświadczenia ich na żywo. Występ zaczął się od supportu IT Follows zaplanowanego na godzinę 19.00, niestety przez problemy techniczne opóźniono go o około 20 minut. To niewątpliwie spowodowało moje zniecierpliwienie. Jednak, gdy zagrali swój pierwszy utwór Noose, nie miałem wątpliwości, że jestem na właściwym koncercie. Poznański zespół nie tracił tempa i jeszcze bardziej wkręcił mnie w ich brzmienia, za sprawą dwóch kawałków z ich najnowszej płyty XXI. A mowa tu o Rainbow Is the New Black z klimatyczny zwrotkami i bardzo chwytliwymi refrenami oraz o Dying z rozdzierającym głosem wokalisty.

Kolejne utwory w ich wykonaniu były przeplatanką albumową, jednak pomiędzy nimi znalazły się nowe brzmienia, jak Frenemy (nowy singiel) w połowie ich koncertu, które stało się moim ulubionym kawałkiem z dorobku IT Follows. Klimatyczne intro i od razu po nim gitarowa agresja, wszystko to jeszcze bardziej wciągało za pomocą chórków w przyśpiewce. Podczas breakdownu nie wiedziałem, co robić z głową. W dodatku, talerze perkusisty były wyjątkowo wyraziste. Wszystko to zakończone delikatną końcówką. Po nim nastąpił kolejny utwór — niewydany All My Friends Are Dead, który zachwycił mnie tak samo, jak poprzedzający Frenemy. Później mięsisty Misanthrope, który spowodował powrót do bliższych mi dźwięków. Pożegnalny utwór People był przepełniony zajadliwością oraz refrenem z pogranicza punku, idealny wybór na koniec i przygotowanie do brzmień Black River. Niewątpliwie cieszę się, że mogłem usłyszeć tak dobrze brzmiący, polski zespół grungecore’owy na żywo, szkoda, że z początkowymi problemami natury technicznej. 

fot. Patrycja Piankowska

Black River uwalnia swój gniew, lecz z pewną niespodzianką

Po kilkunastu minutach czekania z papierosem na gwóźdź programu, usłyszeliśmy puszczony z playbacku What A Wonderful World Louisa Armstronga. Z pewnością musiało to oznaczać tylko jedno, czyli pojawienie się Black River na scenie. Istotnie tak się stało, jednak pojawiło się zaskoczenie. Jednym z powodów, dla których chciałem ich zobaczyć, był Tomasz „Orion” Wróblewski z grupy blackmetalowej Behemoth. Podczas gdy Black River grało swój koncert, zespół z Adamem „Nergal” Darskim na czele miał swoją własną trasę na całym świecie. Z pewnością byłbym bardziej rad, gdybym mógł go zobaczyć.

Natomiast Czarna Hańcza miała zamiast niego dla nas miłą niespodziankę. Zza sceny wyłoniła się postać przypominająca połączenie basisty wcześniej wspomnianego Behemoth’u ze Steve’em Harrisem —  zapaleńca czterech strun z Iron Maiden. Po sięgnięciu pamięcią do moich młodzieńczych wypadów na koncerty metalowe. Zdałem sobie sprawę, że jest to przecież basista polskiej grupy Hunter — Konrad „Saimon” Karchut. Z jednej strony zasmucił mnie brak „Oriona”, ale z drugiej przywołanie wspomnień z młodości było miłym przeżyciem.

Przywołane wspomnienia

Wszystko zaczęło się od świetnego utworu na rozpoczęcie, czyli Too Far Away z narastającą gitarą na początku. Po chwili usłyszeliśmy Macieja Taffa i jego energiczny głos. Podczas refrenu cała zebrana widownia zaczęła śpiewać wraz z nim. A pierwszy rząd, w którym byłem, wciągnął się w „headbang”, jak to zawsze ma w zwyczaju. Po nim nastała rewolucja, utwór Revolution z wydania Humanoid, gdzie pod sam koniec wszyscy śpiewali, że to właśnie czas na wyzwolenie swojego gniewu i rewolucji. Sama piosenka jest mocno generyczna, jednakże wspaniale wpasowuje się na setlistę koncertową.

Następnie wróciliśmy ponownie do 2009 roku — ku mojemu i mojego znajomego zaskoczeniu, zagrali swój tytułowy kawałek Black’n’rock. Niesamowita szybkość nadawana przez tempo perkusji, jak i gitar porwała cały tłum pod sceną. Black River nie zamierzało zwalniać tempa i zaserwowało Night Lover z debiutanckiego krążka. Wejściowe solo oraz pompatyczny wokal przywoływał wspomnienia każdego fana. Piątym w kolejność i jakże ostrym, jak brzytwa utworem był Whiplash z 2022 roku. Wraz z agresją wylewającą się z refrenów, towarzyszący im sprężysty bas oraz pełne ognia gitary nadawały thrash metalowy wydźwięk. Ze sceny widownia musiała wyglądać, jak chmara szalejących głów.

Nowości również dają radę

Kolejne pięć utworów zostały zdominowane przez nowsze wydania. Crossover Love z płyty Generation aXe nieco uspokoił fanów. Wydaję mi się, że jeśli by go nie było, podłoga mogłaby się pod nami zapaść. Nieco przytłumione, wolne wokale na samym początku oraz w refrenie spowodowały pewne zdziwienie u starych słuchaczy. Zwrotki dawały, jednak do zrozumienia, że to nadal Czarna Hańcza. Pod koniec kawałka otrzymaliśmy sam wokal z gitarą basową, gdzie ponownie fani mogli zaśpiewać razem z Maciejem Taffem. Jednak ta chwila wytchnienia trwała tylko trochę ponad dwie minuty.

Od razu po nim mieliśmy do czynienia z Barf Bag, który ponownie zabrał nas w otchłań black’n’rollu wraz z mięsistym basem od Konrada „Saimon” Karchuta w bridge’u. Chwila przemówienia od Macieja i otrzymaliśmy jeszcze szybszy kawałek Civil War z najnowszego albumu. Nowe kawałki są bardziej powtarzalne za sprawą wpływu punk rocka, jednakże dzięki pozostaniu przy dawnym stylu, brzmi to przystępniej też dla młodszej widowni — nie tracąc dużo w oczach „starych wyjadaczy”.

fot. Patrycja Piankowska

Ta sama energia

W westernowy klimat przeniósł nas utwór Q z 2019 roku wraz ze swoim gwizdaniem na początku. Agresywne brzmienie, z ciężkimi, powolnymi gitarami, energicznym basem i przepełnionym ciemnością głosem wokalisty, dało pokaz najwyższej półki. Ponowne skandowanie z wokalistą pod koniec pozwoliło jeszcze intensywniej wczuć się w atmosferę krążącą wokół utworu. Miłości często towarzyszy nienawiść i kolejny kawałek jest właśnie o tym. Utwór Punky Blonde błyskawicznie wkradł się do pękniętych serc i eksplodował swym dynamizmem, rozrywając przy tym je na cząsteczki. Utwór ponownie porwał całą publikę i zachęcał do ciągłego śpiewu. Hipnotyzujący riff nie przestawał wybrzmiewać po zakończeniu. A krótka solówka gitarowa nie może wciąż mi wyjść z głowy. Black River ponownie pokazało, że czy to stare, czy nowe utwory to dalej oni. Energia, która buzowała w nich przed laty, dalej pozostaje taka sama, jak i nie większa. A przed nami dopiero utwory, które pokażą pazur. 

1…2…3…4… Poczuj wolność!

Ostatnie trzy utwory rozpoczęły się od Breaking the Wall z „czarnego albumu”, obrazując nam całą prawdę o życiu — by nie zamykać się w sobie. Skradające się brzmienia gitar w zwrotkach tworzyły uczucie zamknięcia. A pompatyczny głos Macieja Taffa namawiał do odkrycia swojej prawdy i wolności. Świetny kawałek dla osób, które potrzebują trochę pewności siebie. A najlepiej zdobyć ją właśnie u nich na koncercie. Następna w kolejce była piosenka z albumu Humanoid, która oczarowała wszystkich. Prosty, generyczny, ale idealny do interakcji z publiką. I to właśnie było motywem przewodnim ostatnich utworów. Poczucie wolności, którą faktycznie każdy mógł doznać, gdy dał się ponieść muzyce. Co by nie mówić o nowszych krążkach, to na koncerty wpasowują się perfekcyjnie. Naszą autonomiczność przypieczętował Free Man z albumu Black River.

Najbardziej rozpoznawalny przez fanów, świetnie wyprodukowany, co na pewno jest kolejnym argumentem na liście, aby go dać na sam koniec. Intro Tomasza „Orion” Wróblewskiego na basie zostało dobrze zagrane przez Konrada „Saimon” Kartucha (choć na twarzy trudu nie ukrywał), dzięki czemu, o całe brzmienie końcowego utworu nie musiałem się już martwić. I dokładnie tak się stało. Energiczny refren, jak i awanturnicza końcówka cały czas pobudzała do „headbangu”. Do tego wszystkiego, cały klub akompaniował wokaliście. I wszystko nagle ucichło, wykonawcy podziękowali za koncert publice i zrobili pamiątkowe zdjęcie. 

fot. Patrycja Piankowska

Black River na bis

Tylko trzy, ostatnie utwory? W żadnym razie… Po kilku chwilach krzyku tłumu „jeszcze jeden!” lub, jak kto woli, wulgarnej alternatywy. Black River powróciło na scenę serwując nam The Rebel, ciągle utrzymując nas w klimatach wolności. Strzelający bas nie zatrzymywał się podczas tego wykonania, a głos Macieja był naprawdę niespotykany podczas tego występu. W pierwszym rzędzie zaczęliśmy trząść całymi barierkami metalowymi, aż żal, że nie udało się z nimi wskoczyć na scenę. Kawałek nie uspokajał nas ani chwilę przez te cztery minuty.

Wielu miało nadzieję na kilka kolejnych bisów, jednak po sarkastycznym pytaniu Macieja „Od razu osiemnaście, co?” zagrali jeszcze jeden. Jednak przed rozpoczęciem wokalista zapytał nas o ulubiony utwór spod ich instrumentów. Zwycięzca po kilku chwilach wyłonił się, a tym utworem okazał się Lucky in Hell, pochodzący z albumu Black and roll. Ów fan otrzymał jeszcze od Black River po zakończeniu koncertu, płytę CD ich najnowszego albumu Generation aXe w prezencie. A ostatni utwór został zagrany niesamowicie, muzycy dali z siebie wszystko, brzmiało to dosłownie, jak z nagrania studyjnego. Niestety „Wszystko, co dobre, szybko się kończy”. Choć wyrażenie „dobre” wydaję mi się mocno nie na miejscu.

fot. Patrycja Piankowska

Koncert, na który będę wracał 

Wrażenia, które mi zostały po tym wydarzeniu, na długo pozostaną ze mną. W Klubie u Bazyla wybrzmiał jeden z najlepszych występów headlinerów, na jakich byłem, a sporo ich było. Black River dali nie tylko pokaz z najwyższej półki, pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że na skalę światową. Dźwięk dochodził do każdego rzędu za sprawą bardzo dobrego nagłośnienia a doskonały kontakt z publiką, tylko polepszał doznania. No i ta mieszanka utworów — mieli paletę albumów i z każdego skorzystali. Przy okazji nie dyskryminowali żadnego. Dodatkowo, piętnaście utworów na występie dało sporą różnorodność brzmieniową. Dynamika nie zmniejszyła się ani na moment, cały czas chciało się wspomagać wokalistę oraz „trzepać” głową do ciężkich gitarowych partii. To wszystko nadało im niepowtarzalną dźwięczność oraz odczucia, którymi raczyli fanów.

Żal mi trochę braku głównego basisty z mojego sentymentu do grupy Behemoth, jednak członek Huntera spełnił swoje zadanie i dał bardzo dobry pokaz. Początek z problemami technicznymi IT Follows trochę mnie zmartwił, jednak i oni zagrali dobry koncerty, nadrabiając tym swoją niedoskonałość. Mam nadzieję, że Czarna Hańcza nie starci swojego pazura (w co wątpię) i w 2023 roku usłyszymy ich z tą samą energią. Bo jest czego słuchać. Podczas koncertu, jak i po nim był dostępny merch z koszulkami oraz płytami CD, a także winylami za przystępne ceny. Nic tylko wpadać na kolejne występy. Jeśli miałbym możliwość, pojawiłbym się z wielką chęcią na każdym koncercie z tej trasy. Gorąco polecam. Dalej będzie mnie bolało, że Negative nie okazał się ich ulubionym kawałkiem, a kusiło krzyknąć Lucky in Hell.

Dominik Pardyak

Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/