Najlepsze albumy dekady 2010s według Magazynu Muzycznego

Czasy się zmieniają, a muzyka wraz z nimi. Każda dekada kojarzy nam się z czymś innym. Może to być album (re)definiujący gatunek, największe osiągnięcie wybranej gwiazdy, czy po prostu – fantastyczna płyta. W cyklu artykułów postaramy się przybliżyć najważniejsze muzyczne momenty minionych dekad. Zaczynając od końca, nasza Redakcja wybrała i opisała swoje ulubione wydawnictwa z lat 2010-2019. Zapraszamy do lektury!

5x3 album chart

Super Girl & Romantic Boys – Miłość z tamtych lat

Czasem słyszę, że ktoś był na ich koncercie – zawsze w towarzystwie słów „kiedyś” i „gdzieś”. Wiem, że po ostatniej reaktywacji grali w moim rodzinnym mieście, ale poza niezawodną pocztą pantoflową nie było po nich śladu. SGRB to twór emocjonalny, surowy, a przede wszystkim – nieuchwytny. Możesz próbować wymazać go z pamięci, ale jednak coś ci na to nie pozwala – taka właśnie jest jej specyfika. Specyfika Miłości z tamtych lat.

Gdy Super Girl & Romantic Boys się rodzili, elektropunk wcale nie był nowością. Atari Teenage Riot działało od kilku lat, aż doczekało się swoich zaginionych kuzynów zza wschodniej granicy. Zespół krążył między Niemcami a Polską, gdzie wylądowali na stałe – tak jakby ktoś, chcąc ich uziemić, sprzedał im złe bilety na pociąg. Berlin miał swoją Hanin Elias, Warszawa – swoją Ewę Malinowską. I wielkie dzięki temu, kto jej ten zły bilet wcisnął.

Pierwsze nagrania SGRB powstały na skłocie w Berlinie już w 2003 roku, a sama płyta na 10 lat trafiła do zamrażarki. Przez ten czas nie odeszła w zapomnienie – znalazła dom wśród swoich, bo na nielegalach, obskurnych kasetach i w głowach tych wtajemniczonych, którym udało się dotrzeć na koncert. Ciężko nazwać ją po prostu płytą – to memoriał wariackiej młodości i historia pisana chaosem. Memoriał, który sprzedadzą ci zamgleni koledzy z podstawówki. Nie zadawałeś się z nimi, bo pewnie mieliby na ciebie zły wpływ. Ale dziś nikt nie męczy cię moralizatorskimi prawdami. A już z pewnością nie zrobiłaby tego żadna super dziewczyna.

Zuza Bramowicz

Lady Gaga – Born This Way

Ikona lat 2010-2020 jest tylko jedna: Lady Gaga. W minionej dekadzie wydała swoje dwa, według mnie, najciekawsze albumy. Mowa oczywiście o Born This Way i Artpop. Uważam, że zwłaszcza ten pierwszy z wymienionych miał szczególny wpływ na popkulturę. Oczywiście jest on wypełniony hitami, które rozruszają każdą imprezę, ale nie to w nim najbardziej doceniam. Dla mnie to album o byciu niezrozumianą i przede wszystkim wkurzoną na to nierozumiejące społeczeństwo.

Oprócz frustracji i żalu, słuchając Born This Way można też odczuć zrozumienie i wsparcie, wręcz popychanie do walki o swoje. Lady Gaga niejako poklepuje słuchacza po plecach, mówiąc mu, że nieważne jest jego pochodzenie, kogo kocha, jako kto się identyfikuje i co sprawia mu radość. Powinien czuć się wolny i ma prawo być szczęśliwy, a nienawiść skierowana w jego stronę nie jest jego winą, ponieważ „Baby, you were born this way”. Bycie niezrozumianą Gaga świetnie przekazuje w utworze Sheiße w wymyślonym przez siebie języku przypominającym niemiecki. „Niemieckie” wersy przeplatają te po angielsku, w których skupia się na kobiecej sile i przekraczaniu granic narzucanych przez innych.

Lady Gaga przez wielu jest zapewne uważana za kontrowersyjną, a nawet wulgarną postać, ale mimo różnic światopoglądowych, myślę, że nikt nie odmówi jej odwagi i kreatywności. Mimo wszechobecnej krytyki, jej otwartość, szczerość i pewność w przekazie, który głosiła (i nadal głosi) pozwoliły artystce podbić miliony serc na całym świecie. Co więcej, fani Gagi często mówią o tym, że jej twórczość oraz publiczne wypowiedzi popchnęły ich do przekroczenia swoich przeróżnych granic, co na zawsze odmieniło ich życie.

Lena Czerniak

Weatherday – Come In

Dla wielu osób „najlepszy album dekady” powinien być tym najperfekcyjniejszym, najbardziej wpływowym, najdokładniej napisanym dziełem, które przetrwa próbę czasu. Come In nie wyróżnia się żadnym z powyższych na pierwszy rzut oka. Nagrany w zaciszu sypialni na przedmieściach Malmö, album przeszywa kłującymi przesterami. Wokale zostały nagrane na mikrofonie krawatowym, a perkusje ułożone w GarageBandzie na iPadzie. Jeśli jednak przebijemy się przez odstraszający hałas, ujrzymy jeden z najbardziej ekspresyjnych i osobistych albumów, tak chaotycznych przecież, lat dziesiątych.

Sputnik nagrywało swój debiut przez blisko 5 lat, wydając go pod różnymi pseudonimami i regularnie kasując kolejne iteracje z sieci – przechodząc od dream popu, przez folk, aż po shoegaze. Sam projekt jest reprezentantem jeszcze raczkującej formy „sztuki nowych mediów”. Teksty oraz postacie (wspominane na albumie Mio, Agatka czy Oswald) zostały zaczerpnięte z nieistniejącego już komiksu internetowego właśnie pod nazwą „Weatherday”. Miszmasz stylów jest wybitnie zauważalny – niech świadczy o tym opus magnum My Sputnik Sweetheart, które łączy post-punk, noise rock, drum and bassowe perkusje oraz sampel z marszu żałobnego Salve Regina w 13-minutową, emocjonalną bombę prog-emo.

A gdy przebrniemy przez dziesiątki, jeśli nie setki lirycznych autoodwołań i powtarzających się zwrotów, które budują jedyną w swoim rodzaju narrację, dojrzymy intymną deklarację traum związanych z wchodzeniem w dorosłość w obliczu transpłciowości i przemocowego związku. Nic dziwnego więc, że po swoim niespodziewanym sukcesie Come In zainspirowało wraz dogs od nouns kolejną, piątą generację muzyków emo.

Julia Cicha

Mitski – Puberty 2

Wiedziałam, że nie lada wyzwaniem będzie znalezienie albumu, który uznam za ten jedyny i najlepszy. No właśnie, brzmi trochę jak kategoria, którą nadajemy mitycznemu ,,jedynemu” o którego przybyciu często marzą nastolatki. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że lata 10, to okres mojego dojrzewania, a więc też swoistej przemiany. A skoro już o adolescencji mówimy, to Puberty 2 idealnie wpisuje się w klucz tematyczny. 

Prawie wszystkie wydawnictwa Mitski dotykają smutku. Z tym że pokazują jego inne odcienie. Puberty 2, to smutek, który brzmi jak płacz pod prysznicem i głośna kłótnia z rodzicami. Smutek, który obnaża swoje straszne zęby. Smutek, który nie jest subtelnym opuszczeniem kącików ust, a opuchniętymi oczami, zawrotami głowy i dudnieniem w uszach. Ten krążek, jest muzyczną materializacją wrażenia, że chociaż jeszcze nie zmarnowałeś sobie życia, to prawdopodobnie robisz to właśnie w tym momencie. Jest jak ból, który nie pochodzi z otwartej rany, a raczej wewnętrznego krwotoku, którego mimo że nie widać na pierwszy rzut oka, robi spustoszenie w organizmie. 

Puberty 2 to opis pewnego procesu. Procesu dorastania, przepoczwarzania się, próby zrozumienia szumiących w głowie myśli. Opis tego, co dzieje się w głowie osoby, która nienawidzi obecnej wersji siebie do szpiku kości, jednak mimo tego, próbuje nałożyć na siebie odpowiednie filtry i maski. Podmiot liryczny nie opowiada o swoich przeżyciach z perspektywy czasu, a raczej bierze długopis i naciskając z całej siły na kartkę wykreśla ledwo czytelne, rozmazane słowa. Jednak jest w tym iskierka nadziei, pojawiająca się w Your best American girl, brzmiąca: „Your mother wouldn’t approve how my mother raised me / But I do, I finally do”. 

I dojścia do podobnych konkluzji, życzę każdemu, kto przez dorastanie przechodzi.

Michalina Dobaczewska

Danny Brown – Atrocity Exhibition

To, że poprzednia dekada należała do hip-hopu, nie muszę nikomu wyjaśniać. Każdy znajdzie swojego własnego faworyta w nieskończonym morzu twórców, ale najbardziej wyróżniającym się z nich wszystkich jest Danny Brown. Dzisiaj komik, podcaster, czasem raper, a wcześniej chyba najbardziej znarkotyzowany nawijacz w rapgrze. Żadna substancja psychoaktywna nie została pominięta w twórczości artysty z niesławnego Detroit. Każdy świetny muzyk potrafi wydusić z siebie to, co najlepsze. Dla Browna był to bezkompromisowy wernisaż przedawkowań, hajów, myśli samobójczych i leżenia na dnie. Trzecia płyta Danny’ego nie tylko odważnie wyłamuje się z granic hip-hopu, jak żaden inny album wcześniej, ale jednocześnie jest hołdem i ciążącą krytyką muzycznego kultu psychodeli.

Atrocity Exhibition jest przede wszystkim radykalnym manifestem przestrzegającym przed stoczeniem się w dół po narkotycznej spirali, ale robi to przy użyciu najciekawszej płytowej audiosfery ostatniej dekady. Urywane sample, tanie i przerażające syntezatory, dudniące rytmy techno, dubowe odjazdy, wycia gitar, post-punkowy mrok – wszystko znajduje tu swoje miejsce. Brown ze swoim wysokim, nosowym głosem, nigdy nie brzmiał tak blisko ziemi, będąc jednocześnie w narkotycznej manii. Dla Danny’ego Atrocity Exhibition to był przede wszystkim wydatek. Liczba sampli spowodowała, że się zadłużył próbując spłacić do nich prawa. Poświęcenie godne wielkich artystów, którzy nie tylko są przekonani o swoim talencie, ale też o wadze swojego głosu. Nic tak nie otrzeźwiło świata muzycznego, jak największa wystawa okropieństw.

Ania Gil

David Bowie – Blackstar

Niewiele jest w historii muzyki rozrywkowej takich albumów jak Blackstar. Rockowi giganci po pewnym czasie, zazwyczaj albo nie prezentują już nic ciekawego, albo zadowalają fanów solidną dawką wypracowanej stylistyki. Bowie, w wieku 69 lat, po 25 albumach wydał jedno ze swoich największych dzieł. Zmagając się z nowotworem, zmarł dwa dni po premierze albumu. To pożegnanie i domknięcie historycznego dorobku, a jednocześnie – muzyka na miarę lat 10.

Blackstar wypełnia zaledwie 7 utworów, tworzących niezwykle spójną całość, a jednocześnie indywidualnie wyrazistych. Tytułowa kompozycja odsłania karty, jakimi muzycy będą operować na przestrzeni longplaya. Podstawą i rdzeniem jest art rock, obudowany jazzem (z którego wywodzi się większość składu), hip-hopowym podejściem do bębnów, elektroniką, zbolałym wokalem, w przypadku tego utworu – także smyczkami. Bowie na albumie dał upust swoim jazzowym fascynacjom, które dają o sobie znać na każdym kroku. Chociażby poprzez swobodny, ale elegancki saksofon w Dollar Days, czy Tis a Pity She Was a Whore, w którym coraz gęstsze, jazzowe partie saksofonu i pianina, wraz z masywną, hip-hopową perkusją, składają się na wciągający psychodeliczny wir.

Niejednokrotnie wspomniany hip-hop, przypomina na czym Bowie zbudował swój fenomen. Przez kolejne dekady artysta trzymał rękę na muzycznym pulsie, adoptując do swojego stylu najciekawsze trendy. Zdarzało mu się pod nie podpinać, zdarzało się twórczo wykorzystywać, wreszcie kreować – zwłaszcza w okresie „trylogii berlińskiej” czy wizerunku Ziggy’ego Stardusta. Bowie słuchając ambitniejszego hip-hopu oraz elektroniki spod znaku Boards of Canada, połączył nowoczesne inspiracje z umiejętnym czerpaniu z muzycznej przeszłości.

Aleksander Gręda

Kendrick Lamar – To Pimp a Butterfly

W rapie od początku gatunku istotna była potrzeba wykształcenia indywidualnego stylu. Oryginalność nie zawsze jednak równa się innowacji, i tak jak kolejni MC określali swoją tożsamość, tak muzycznie – hip-hop nie należy stylów podatnych na mutowanie. Raczej tak jak blues pozostaje wierny klasycznej formie, w obrębie której artysta otrzymuje przestrzeń na autoekspresję. Tym bardziej wyróżniają się takie krążki jak To Pimp a Butterfly.

Hip-hopowa konstrukcja zapętlonego bitu zostaje zastąpiona czy to mniej oczywistą strukturą Wesley’s Theory czy nawarstwiającym się niczym kula śnieżna, nabierającym rozmachu bicie King Kunta. Fantastyczne jest wykorzystanie prawdziwego instrumentarium i bogata muzyczna treść, wypełniająca album. Sample również oczywiście się pojawiają, ale inteligentnie, oszczędnie i w punkt wykorzystane. Kendrickowi towarzyszyło pokaźne grono gości, w tym George Clinton, Kamasi Washington i Thundercat. Każdy wnosi swój znacząco wzbogacający całość wkład, nie przyćmiewając głównej gwiazdy.

K-dot to MC kompletny. Znakomite flow, którego elastyczność pokazuje samo Alright. Liryki bezkompromisowo zaangażowane społecznie, połączone z rapowym stylem i poetyckością. Słyszalne w głosie emocje, odpowiednio dostosowane do przekazu. To Pimp a Butterfly to album zorientowany przede wszystkim wokół tematyki afroamerykańskiej, wykazujący erudycję w zakresie czarnej muzyki (od hip-hopu, przez funk, po jazz), historii, kultury (odniesienie do literatury w King Kunta). Jeżeli w zeszłej dekadzie powstał album, który stanowił muzyczne wydarzenie, jakie zapisało się i prawdopodobnie pozostanie w annałach muzyki rozrywkowej – to tym albumem jest właśnie To Pimp a Butterfly.

Aleksander Gręda

Licho – Pogrzeb w karczmie

Według ludowych prawideł Licho nigdy nie śpi. W przypadku Pogrzebu w karczmie nie śpi, bo siedzi samotnie przy stole, w narożniku tak ciemnym, że nie dosięga go praktycznie żadne światło. Jedyne, co mu towarzyszy to gargantuiczna pajęczyna na suficie, gitara, za której struny dość nieudolnie pociąga i butelka starej, parszywej polskiej gorzały. Wszystko odbywa się gdzieś w starej, zapuszczonej, porośniętej mchem i bluszczem karczmie na wiejskim odludziu. A przynajmniej dokładnie tak brzmi ten album.

Na przestrzeni minionej dekady na naszej lokalnej czarnej scenie, jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne zespoły, w których dotychczasowe miejsce Szatana i szeroko interpretowalnej czerni, zastąpiły jesień, nihilizm i dorobek artystyczny romantyzmu. Cały Pogrzeb utrzymany jest w stylistyce swojsko-karczmianego folkloru, poprzez metal przywołując zmory i czarty ze słowiańskiego bestiariusza.

Wydawnictwo jest takie, jaki dobry black powinien być – brudne, piwniczne, jednocześnie surowe, ale i jakby zamglone, przykryte grubą warstwą kurzu. Pełno tu akustycznych, folkowych wstawek (chociażby wykorzystanie harmonijki w Spijam dym z kieliszka), które cudownie podbudowują wisielczy klimat. Każdy kolejny utwór brzmi, pachnie i smakuje jak następny kieliszek ostudzonej wódki pity późnym wieczorem gdzieś w dalekich Bieszczadach. Ciężko to jakkolwiek zaszufladkować i sklasyfikować gatunkowo, bo niby jak – ni to black metal, ni to post-metal, ni to folk. Najbliżej temu chyba do muzycznej wersji Wesela Stanisława Wyspiańskiego.

Miłosz Kaśnicki

Florence and the Machine – How Big, How Blue, How Beautiful

How Big, How Blue, How Beautiful, przez wielu uważany za opus magnum Florence and the Machine, to jeden z ważniejszych albumów drugiej dekady XXI wieku, a już na pewno kluczowy w dyskografii zespołu. Transformacja to słowo, które adekwatnie odzwierciedla ideę wydania. Zmiana brzmienia – z pompatycznego i orkiestrowego na nieco bardziej wyrafinowane i surowe. Zmiana nastawienia z nieokiełznanego chaosu okresu Ceremonials na nadal chaotyczny, ale nieco bardziej ujarzmiony, co słyszymy w Queen of Peace. Również zmiana w relacjach – HBHBHB to jeden z lepszych breakup albumów, jakim słuchacze zostali pobłogosławieni.

Oszczędniejsze brzmienie niż dotychczas umożliwiło na wybrzmienie liryki, a tekstowo jest przecież perfekcyjne. Z surowymi, żywymi instrumentami i imponującą sekcją dętą tworzy przestrzeń na gniew i furię, którą słyszymy w niesamowicie introspektywnej poezji Florence. Muzycznie mamy styczność z folkiem, bluesem, rockiem, gospelem – co po prostu można nazwać stylem Florence w nowej (na tamte czasy) odsłonie. How Big, How Blue, How Beautiful jako całokształt to oda do wolności, zmiany i chaosu. Jest w nim coś niesamowicie wyzwalającego, ale też kojącego. Co najważniejsze, po 10 latach od premiery album nadal prezentuje się fenomenalnie, a nawet zyskał poprzez nostalgię, którą zdążyły „obrosnąć” utwory.

Pola Laskowska

Car Seat Headrest – Twin Fantasy

Zanim Car Seat Headrest przerodziło się w pełnoprawny zespół, był to jedynie któryś z kolei solowy projekt multiinstrumentalisty Willa Toledo. W jego korzeniach można znaleźć publikacje na forach, skromne grono odbiorców i masywny katalog utworów, które nigdy oficjalnie nie ujrzały światła dziennego.

Twin Fantasy to album koncepcyjny, uznawany przez wielu za indie-rockowy klasyk. To eksploracja nastoletniej relacji, która odcisnęła głębokie piętno na twórczości Toledo. Delikatnie przeprowadza słuchacza przez szereg stanów emocjonalnych, ukazując młodzieńczą miłość w każdym odcieniu. Związek Toledo miał swoją niepowtarzalną specyfikę, która jednak została ujęta w sposób tak uniwersalny, że zapewniło to albumowi wierne grono fanów. Zawarte w nim teksty nie są nadto poetyckie. Ich piękno polega na prostocie, bezpośredniości i „nagości” emocjonalnej.

Wersja z 2011 (Mirror to Mirror), nagrana solowo w estetyce lo-fi ze względu na brak środków, nie stała się natychmiastowym hitem. Przed 2018, na Bandcampie pobrało ją zaledwie ok. 100 osób. To późniejszy sukces zespołu pozwolił na nagranie drugiej wersji albumu w warunkach studyjnych. Face to Face, bo taką nazwę nosi remaster, jest powrotem do uczuć młodego Toledo w bardziej dojrzały sposób. Jednocześnie zachowuje wszystko to, co miało zostać przekazane w wersji z 2011. Na ten moment, Twin Fantasy to całkowicie zasłużenie najbardziej rozpoznawalny projekt w dyskografii Car Seat Headrest.

Teodor Lisak

We Lost the Sea – Departure Songs

Są takie albumy, które nie potrzebują słów, aby coś przekazać. Departure Songs to jeden z nich. To właśnie on w przesunął granice post-rocka i sprawił, że gatunek, nie chwycił tylko za serce, ale za sam układ nerwowy. We Lost The Sea nagrali go po śmierci swojego przyjaciela-wokalisty Chrisa Torpy’ego, ale nie zostało to ukazane w postaci lamentu. Zamiast tego zbudowali monumentalny pomnik w postaci muzycznego hołdu dla ludzi, którzy odeszli, zostawiając coś większego niż oni sami.

To koncept album w najczystszej postaci. Cztery wiekopomne, ale ostatnie momenty czyjegoś życia: w bieli Antarktydy, pod czwartym reaktorem Czarnobyla, w zatopionej jaskini oraz w promie kosmicznym. Na te historie zespół narzucił muzykę, rozwijaną niczym dramatyczny łuk. Od niemal ambientowych partii, niekonwencjonalne kulminacje, po cięższe brzmienia. Nie ma tu wokali. Tutaj rolę narratora przejmują instrumenty, prowadząc kilka równoległych wątków emocjonalnych i zaskakując na każdym kroku. We Lost The Sea tworzy frazy muzyczne, schodząc coraz głębiej i dotykając nas dźwiękiem. I w tym tkwi jego siła, żadna z części nie jest tu przypadkowa. To wyśmienicie dopracowane dzieło, które poruszy każdego.

Departure Songs jest jak film bez dialogów, ale z idealnym światłem. Pełen kolorów, niesamowicie precyzyjny, a przy tym do granic możliwości ludzki. To jedna z płyt, która zostaje z nami na dekady, uczciwie opowiadając o stracie, odwadze i o chwili, w której człowiek świadomie wybiera koniec. W dekadzie pełnej głośnych premier był jak sygnał świetlny na morzu. Nie krzyczał. Po prostu był. I do dziś prowadzi.

Dominik Pardyak

Death Grips – The Powers That B

Jeśli miałbym wybrać jeden zespół, który w trakcie ostatniego dziesięciolecia wybudował sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu, bez wahania wybrałbym Death Grips. Od pierwszego zetknięcia poprzez Hacker z ich debiutanckiego albumu, po kolorowanie po numerkach okładki No Love Deep Web, nasze drogi przeplatały się w najróżniejszy sposób. Lecz do spotkania z ich podwójnym albumem musiałem poczekać aż do aktualnej dekady.

W tym wewnętrznym starciu, nieuczciwym byłoby wybrać faworyta. Ni**as on The Moon to jeden z najlepszych albumów elektronicznych wszech czasów, balansujący między futurystyczno-apatyczną wersją footworku, wonky i eksperymentalnym hip-hopem, skręcając momentami w IDM. Minimalizm produkcyjny zawsze służył zespołowi w miejsce bogatej aranżacji, a podobnego stosunku zawartości do użytego sprzętu nie usłyszałem nigdzie indziej w poprzedniej dekadzie. Z drugiej strony mamy natomiast Jenny Death, które od samego początku łapie słuchacza i nie odpuszcza przez prawie pięćdziesiąt minut. Ostre noise rockowo-industrialne brzmienie stoi w całkowitym przeciwieństwie do, i tak wyjątkowo brutalnie, tanecznych dźwięków pierwszej płyty. Z tej mieszanki nie da się wybrać najlepszego utworu. Każdy z nich jest sukcesem ludzkiej kreatywności i inwencji twórczej.

The Powers That B jest dokładnie takie, jakie być powinno, czyli historią dwóch połówek, które nie funkcjonują bez siebie nawzajem. To muzyka która sprawiła, że jest mi nieco lżej w podróży zwanej życiem i tym właśnie jest dla mnie płyta dekady.

Piotr Supryn

Marina & The Diamonds – Electra Heart

Pamiętam jak z zawstydzeniem oglądałam teledysk do How to Be a Heartbreaker, wiedząc, że nie powinnam. Nie mogłam jednak oderwać wzroku od magnetyzującej Mariny, która z wielką łatwością uwodziła kolejnych to mężczyzn. Moje nastoletnie lata zostały zdefiniowane przez ów „Marię Antoninę z serduszkiem na policzku”, bo tak zwykłam ją określać. Zadziorna, nonszalancka i władcza Marina zaczarowała małą Asią, pokazując jej elektroniczny, bubblegumowy pop.

Electra Heart jest produktem swoich czasów. Marina jak źródło swojej inspiracji do kreowania albumu podaje Tumblra, który niewątpliwie był stroną dla zbuntowanych nastolatek na początku drugiej dekady XXI wieku. Zgodzę się, że nie jest to jej najlepszy album. Korzysta z utartych archetypów kobiety-zdobywczyni, a narracja niepokornej dziewczyny co może być dla słuchaczy nieco cliché. Z drugiej strony pokazuje swoją wrażliwą stronę w Power&Contol czy w Lies. O niebo lepiej wypada jej debiut z 2010 roku The Family Jewels, który był przyniósł powiew świeżości.

W 2025 roku Marina, wydając swój najnowszy album Princess of power i sięga do korzeni Electry Heart. Przypomina tym samym wszystkim o istnieniu tego świetnego albumu. Mimo że świat się szczególnie nie zachwycił drugim krążkiem Mariny, to w moim sercu ma specjalne miejsce.

Asia Sztanka

Arctic Monkeys – AM

W dekadzie popu i EDM-u, rock, dla niektórych, nie żyje. Na pewno dla mnie nie żył. Zanim natrafiłam na największy album Arctic Monkeys, minęło dobre kilka lat od premiery. Kiedy wreszcie postanowiłam dać szansę współczesnej muzyce gitarowej, ta czekała na mnie z otwartymi ramionami, z AM na czele. Może i się spóźniłam, ale dałam się porwać.

Zaczęli w garażu. Pierwsze demo dystrybuowali samodzielnie, w zadymionych klubach muzycznych w industrialnym Sheffield. Kiedy producenci poznali się na potencjale zespołu, ten szybko osiągnął popularność. Tabloidy uwielbiały rozpisywać się o związkach Alexa Turnera, krytycy czekali na kolejne wydawnictwa, a fani zachwycali się rockstars swojego pokolenia. Rozkochali w sobie odbiorców, ale nie spodziewano się, żeby mieli zrewolucjonizować pozycję rocka w muzyce popularnej swoich czasów. Ot, kolejny brytyjski zespół gitarowy. Aż ukazało się AM.

Zostawili garaż za sobą. Postawili na dojrzałą monumentalność wpakowali całe potężne brzmienie w minimalistyczne instrumentale. Dodali do tego teksty pełne tęsknoty, zgrabne riffy i trochę żelu we włosach, aż wyszła im płyta życia. Do granic wypchana piosenkami, które brzmią tak samo dobrze zarówno jako porywający festiwalowy hymn, jak i muzyczny podkład intymnych wieczorów. AM do dziś uznaje się za jeden z najseksowniejszych albumów wszech czasów oraz najpopularniejsze przedsięwzięcie muzyki gitarowej swojej dekady. Cóż, nie sposób mówić inaczej o krążku otwieranym przez riff z Do I Wanna Know?.

Agnieszka Tułacz

The War on Drugs – A Deeper Understanding

Popularną opinią jest stwierdzenie, że 2010s to era popu, hip-hopu i muzyki elektronicznej. Jednak to także znaczący rozwój alternatywnego rocka, dlatego stojąc przed wyborem, zdecydowałam się bez wahania na album A Deeper Understanding zespołu The War on Drugs. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy usłyszałam utwór Thinking of a place po raz pierwszy. Sprawił, że świat wokół mnie zwolnił, podczas gdy moje tętno przyspieszyło na kolejne jedenaście minut. Ambientowe brzmienie, syntetyzatory i długie solówki gitarowe otulają duszę i niemal wprowadzają w stan hipnozy. Fenomen potwierdza przyznana nagroda Grammy za najlepszy rockowy album roku.

Słuchając wydawnictwa, można odnieść wrażenie, że zespół namalował marzycielski, momentami psychodeliczny, obraz. Na ruch pędzlem miał wpływ między innymi rock połowy lat 80-tych czy synth-pop. Nawet sam tytuł krążka pochodzi od jednej z piosenek Kate Bush. Mimo to te widoczne inspiracje nie odbierają albumowi oryginalności. Wręcz przeciwnie The War on Drugs przemieniają przeszłość w przyszłość, dodając indie rockowi nowych barw.

A Deeper Understanding to płyta o poszukiwaniu sensu. To podróż do otchłani tych części duszy, do których często boimy się zajrzeć. Teksty Adama Granduciela trafiają prosto w serce niczym strzała, poruszając tematykę cierpienia, samotności czy jednoczesnego braku i pragnienia miłości. Jednak na wydawnictwie jest wyczuwalna nie tylko obecność bólu, ale także nadziei, której trzyma się kurczowo Amerykanin. Jedno jest pewne, zespół tworząc A Deeper Understanding udowodnił, że nie boi się wyłożyć serca na dłoni.

Natalia Urbańczak

Po więcej tekstów ze świata muzyki zapraszamy na stronę Magazynu Muzycznego