„Wiedźmin: Rodowód krwi” – rodowód kompletnej klapy

W scenie po napisach 2. sezonu „Wiedźmina” od Netflixa otrzymaliśmy zapowiedź miniserialu osadzonego w tym samym świecie. Jego zadaniem miało być pokazanie genezy pierwszego zmutowanego zabójcy potworów, koniunkcji sfer oraz innych wydarzeń, które miały miejsce ponad tysiąc lat przed główną sagą. Czy wielkie czerwone N dowiozło produkcję spełniającą wszystkie te obietnice? Wiedźmin powraca.

Oficjalny baner do serialu „Wiedźmin: Rodowód krwi”
Źródło: twitter.com

Historia rozgrywa się ponad tysiąc lat przed przygodami Geralta z Rivii. Na kontynencie nie ma jeszcze ludzi, w rozkwicie jest natomiast cywilizacja elfów. Dochodzi właśnie do powstania imperium Xin’trei, które staje się największą siłą na świecie i nie prowadzi to do niczego dobrego. Grupa elfich wygnańców będzie szukała zemsty na nowo powstałym imperium w tym Eile (Sophia Brown), Fjall Kamienne Serce (Lawrence O’Fuarain) oraz Scian (Michelle Yeoh). W zakamarkach Xin’trei rodzi się jednak nowa, niebezpieczna potęga, którą będą musieli powstrzymać.

Fabuła jest prosta i niestety przewidywalna. Nie zaskoczy widza niczym, chyba, że łatwymi lub dziwnymi rozwiązaniami. Całość przebiega jak po sznurku, kompletnie nie angażując odbiorcy. Historia przedstawiona w miniserialu ma odpowiedzieć na pytania, jak powstał pierwszy wiedźmin oraz jak doszło do koniunkcji sfer. Zostało to jednak wykonane w nieciekawy i zwyczajnie rozczarowujący sposób. Przez to całość sprawia wrażenie taniej oraz pisanej na szybko fabuły. Pod sam koniec widać zarys prawdopodobnie kolejnych ważnych wątków do nowego sezonu przygód Białego Wilka, jednak nawet to odrzuca formą oraz jednowymiarowością. 

Naprawdę szkoda zmarnowanego potencjału, ponieważ taką historię dałoby się zrealizować lepiej. Grupa wyrzutków aż prosi się o rozbudowaną, wielką i niesamowitą przygodę. Tutaj przypomina ona jednak spacer do kartonowego królestwa. Prawdopodobnie, gdyby metraż był dłuższy dałoby się rozwinąć to wszystko i zaserwować widzowi ciekawą i angażującą fabułę. Wymagałoby to jednak również o wiele lepszego scenariusza.

Źródło: polygon.com

Wiedźmin Forever

Niewyraziste postacie to kolejny mankament nowego Wiedźmina. Pisząc tę recenzję musiałem posiłkować się listą, jaki aktor grał jaką postać, ponieważ nie zapamiętałem imienia praktycznie żadnej z nich. Grupie głównych bohaterów brakuje chemii oraz jakichkolwiek ciekawych interakcji między nimi. Są jakieś zalążki tego, jednak jest to oparte o archetypy i bardziej przypomina drużynę z sesji „Dungeons and Dragons” niż z kart powieści Sapkowskiego.

Sophia Brown jako Eile wypada jeszcze znośnie w porównaniu do reszty obsady. Połączenie śpiewaczki oraz wojowniczki jest ciekawe, ale postaci brakuje głębi oraz motywacji. Lawrence O’Fuarain w roli Fjalla jest niesamowicie nijaki oraz jednowymiarowy. Choć Michelle Yeoh jest świetną aktorką, tutaj jej potencjał nie jest wykorzystany praktycznie wcale. Pod koniec przygody zaczyna być dwuznaczną moralnie postacią, jednak to za mało i zbyt późno. O reszcie postaci nie będę pisał, ponieważ to tak samo jak Fjall jednowymiarowi, wręcz kartonowi bohaterowie, którym ciężko kibicować, czy choćby polubić. Naprawdę szkoda pracy aktorów, którzy nie mogą się niczym wykazać w tak źle wykreowanych rolach.

Źródło: tvguide.com

Mrok w produkcji

Wizualnie ten serial można zaliczyć to tych bardziej generycznych tworów fantasy. Jeśli oglądaliście już wcześniej netflixowe produkcje z Geraltem w roli głównej to wiecie czego się spodziewać. Architektura elfów przypomina bardziej coś żywcem wyjętego z najnowszej „Diuny” niż owoc pracy rasy wrażliwej na piękno. Można uznać, że nie są to wyżyny kinematografii. Czuć w tym świecie sterylność oraz brak życia. Bagna to tylko mgła i woda, a centrum imperialnej stolicy to plac mniejszy niż niejeden jego odpowiednik w polskim mieście. Jest kilka ładnych kadrów, kiedy widzimy naturalnie piękne miejsca Islandii oraz Wielkiej Brytanii, gdzie serial był kręcony. Poza tym jednak wizualnie produkcja bardziej odstrasza niż zachęca do oglądania. 

Szczególnie, gdy dodamy do tego jeszcze słabej jakości efekty specjalnie. Wyglądają one bardzo źle i natychmiastowo wybijają z immersji w świat. Nie wiem kto dał zielone światło do wypuszczenia tego, ale zdecydowanie lepiej było przesunąć premierę, żeby dopracować tę kwestię. Potwory ogląda się nieprzyjemnie i jakby były wyciągnięte z jakiegoś serialu kostiumowego.

zwiastun miniserialu „Wiedźmin: Rodowód krwi”

Wiedźmin: początek (katastrofy)

Ciężko mi uwierzyć, że po jakościowej porażce jaką dla wielu recenzentów i fanów okazał się drugi sezon „Wiedźmina”, Netflix nie zrobił absolutnie nic, żeby poprawić swoją pozycję tworząc prequel. Miniserial osadzony tysiąc lat przed znanymi nam wydarzeniami był świetną furtką dla twórców. Mogli wykreować coś ciekawego i interesującego w tym uniwersum. Historię dało się poprowadzić lepiej, bohaterów stworzyć tak, żeby widz zapamiętał tak barwną ekipę na zdecydowanie dłużej, a wizualnie pokazać piękno pierwotnego kontynentu przed przybyciem ludzi. Tak się jednak nie stało. Czuć tutaj ogrom zmarnowanego potencjału. Serial powstał jedynie w celach zapełnienia przerwy między drugim, a nadchodzącym trzecim sezonem przygód Geralta z Rivii. Nową produkcję mogę polecić jedynie fanom serialowych przygód Białego Wilka. W przeciwnym razie nie warto marnować czasu na ten miniserial.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura