Rojek w czasach popkultury

fot. Szymon Rogiński

Artur Rojek – objawienie polskiej sceny rockowej lat 90-tych, dekadencki romantyk, twórca ponadczasowych utworów, często zawierających aktualny komentarz społeczny, w końcu, dyrektor artystyczny OFF Festival. W tym krótkim peanie chciałem zaznaczyć, że jestem wielkim fanem ex-frontmana Myslovitz. Dlatego na drugi solowy album, ochrzczony nazwą „Kundel” z niecierpliwością czekałem aż sześć długich lat. Niestety single promujące trochę ostudziły mój entuzjazm… ale zacznijmy od początku.

Wielkie nadzieje, wielkie rozczarowania

Wydawnictwo otwiera intrygujące Intro, zagrane jakby od niechcenia na gitarze akustycznej, która przechodzi w syntezatorową ścianę zakończoną klawiszem. Początkowa myśl? Jak najbardziej pozytywna. Niestety, czar pryska wraz z pierwszą piosenką i zarazem drugim singlem, czyli Bez końca. Ten utwór, razem z Sportowym życiem w zasadzie stanowią odbicie reszty kawałków z płyty. Jest sielankowo, ale jakoś tak nijako. Wielu osobom podoba się obrany przez Rojka kierunek, co zresztą widać po pokaźnej sumie pozytywnych komentarzy w internecie. Mi jednak płyta ta w ogóle nie przypadła do gustu. Przeszkadza mi zbytnia „radiowość” melodii, miałkość warstwy lirycznej, wtórność i nikły ładunek emocjonalny. Nie sądziłem, że takie zarzuty skieruje kiedyś w stronę pana Artura.

Składam się z ciągłych powtórzeń

Przyglądając się uważnie każdemu z utworów, ciężko było mi uniknąć wrażenia, że gdzieś już coś podobnego słyszałem i to na naszym polskim poletku. Widać to choćby w Für meine liebe Gertrude. Jest to kawałek z jednej strony interesujący, ze względu na całkiem zgrabnie i czysto zaśpiewaną niemieckojęzyczną partię wokalną. Z drugiej, całość brzmi jak wyjęta z repertuaru Ralpha Kamińskiego. Z kolei, W nikogo nie wierzę tak jak w ciebie pachnie Sylwią Grzeszczak, szczególnie od strony tekstowej. Podobnie jest w przypadku Sportowego życia. Gdy pierwszy raz usłyszałem ten numer, pomyślałem sobie: “kurde, przecież to Dawid Podsiadło”.

Kto to tak spartolił?

Jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy? Winnych możemy upatrywać wśród najbliższych współtwórców „Kundla”. Mówię tu o znanym producencie muzycznym Bartoszu Dziedzicu (Fryderyk za album D. Podsiadło) oraz, występującym tu w roli tekściarza wspomagającego, Radku Łukasiewiczu (Bisz/Radex). Tak, to z pewnością oni są winni! Ale nie, zaraz. Przecież ci dwaj dżentelmeni przyczynili się do tego, że „Składam się z ciągłych powtórzeń”, jest tak wspaniałą i docenianą zarówno przez krytyków, jak i słuchaczy płytą. Oczywiście do warstwy produkcyjnej nie mogę się przyczepić, bo stoi na bardzo wysokim poziomie. Jednak to nie sprawia, że omawiane wydawnictwo może pretendować do miana dzieła sztuki. Bliżej mu do mainstreamowych, wykalkulowanych produktów, zmonetyzowanych i skierowanych do jak najszerszego odbiorcy.

Światełko nadziei w tej wieży bez dna

Dawnego Rojka dostrzegłem za to w jednym utworze, ale zajęło mi to parę odsłuchań. Mówię tu o A mogło być jak we śnie. W zasadzie nie mam się tu do czego przyczepić. Kawałek wyróżniają podniosłe partie syntezatorowe (choć też dziwnie znajome), wzbogacane dodatkowo przez chłodne chórki. Taki podkład stanowi piękną podbudowę pod łapiący za serce tekst. Według mnie przesłanie całego utworu najlepiej oddają słowa: „A kiedy pytają o plany mówię wyraźnie, / że chciałbym skoczyć po szlugi, tak raz na zawsze”. Podmiot liryczny jest zmęczony egzystencją i wypatruje jedynie jej końca. Takiego Rojka chciałem usłyszeć – melancholijnego i dekadenckiego. Osobiście, założyciela Myslovitz często porównuje do polskiego Thoma Yorke’a. Z tego powodu ogólny wydźwięk płyty, dosyć pozytywny i, jak wcześniej wspomniałem, sielankowy, wydaje mi się nie do końca szczery. Chociaż to może tylko moja tęsknota za wczesną twórczością Ślązaka. Wracając na moment do omówienia powyższego utworu, uderzył mnie jeszcze wers: „Wszystkich nas czeka to samo, ch*jowy hip-hop”. Dla mnie stanowi swoisty metaprzekaz, traktujący o tym, że wszyscy, łącznie z autorem rzeczonych słów, popadniemy w szpony mainstreamu i komercji.

Do brzegu, bo pośniecie

Co zatem stanowi największy grzech tego albumu? Moim zdaniem próba wpasowania się w obecnie trendujące nurty polskiej muzyki popularnej. W ogólnym rozrachunku całość traci swój charakter i sprawia wrażenie wyekstraktowanej z licznych zapożyczeń. Oczywiście twór ten jest wykonany ręką mistrza, ale do artyzmu mu daleko. Artur Rojek jest artystą, który nie musi się do nikogo, ani niczego dopasowywać. To on kiedyś wyznaczał trendy i mógłby, a nawet powinien, robić to nadal. Na koniec tej malkontenckiej tyrady pochwalę implementację w piosenkach nawiązań do tytułowego kundla, zawartych w postaci psiego słownictwa, czy kilku miniskitów. Spaja to cały krążek. Niestety, w odróżnieniu od Rojka w tym muzycznym burku nie upatruję “synonimu ludzkiej prostoty”, a jedynie pozbawionego własnej osobowości mieszańca, spłodzonego z elementów, które już były i to zrobione lepiej.