Ryan Coogler nie miał łatwego zadania. Kiedy zaplanował jak będzie wyglądał sequel hitu z 2018 roku świat obiegła informacja o śmierci Chadwicka Bosemana. Scenariusz filmu trzeba było przepisać na nowo i dostosować go do obecnej sytuacji oraz dopasować do wielkiego planu MCU. Oczekiwania na pewno były ogromne, a poprzeczka postawiona wysoko. Jak wypada „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”?
Jak w każdym filmie IV fazy MCU historia rozgrywa się po wydarzeniach z „Avengers: Endgame”. W wyniku tajemniczych okoliczności umiera T’Challa – król Wakandy. Jego siostra oraz matka popadają w żałobę po pogrzebie członka rodziny. Mija rok. Światowe mocarstwa próbują zdobyć dostęp do Wibranium na wszelkie możliwe sposoby. Władająca Wakandą królowa Ramonda (Angela Bassett) stara się temu zapobiegać walcząc z intruzami. Jednak kiedy ten cenny metal zostaje znaleziony na dnie oceanu pojawiają się tajemniczy mieszkańcy głębin. Ich przywódca, Namor (Tenoch Huerta), proponuje Ramondzie oraz Shuri (Letitia Wright) sojusz w celu zaprzestania poszukiwań złóż Wibranium przez inne kraje oraz korporacje. Współpraca jednak nie przebiega po ich myśli.
Historia w nowej produkcji MCU jest bardzo nierówna. Coogler miejscami potrafi w niesamowity sposób pokazać Wakandę czy Tlalocan wraz z ich pięknem oraz bogactwem kulturowym. W filmie pojawia się wiele scen świetnie wyreżyserowanych, a niektóre sceny walki z dodanym efektem zwolnionego tempa ogląda się przyjemnie. Niestety obok tych zachwytów musi pojawić się również krytyka. Tempo produkcji jest nieprzemyślane, ponieważ akcja się miejscami dłuży i zanudza widza niepotrzebnymi kwestiami. Można by usunąć ze scenariusza kilka wątków i zostałby osiągnięty lepszy efekt końcowy.
Pantera i orka
Tak samo jak fabuła postacie są również bardzo nierówno napisane i zagrane. Z jednej strony mamy występy godne nagrody, jak Angela Bassett w roli królowej wdowy. Po stracie męża oraz syna musi się zmagać z utrzymaniem bezpieczeństwa swojego ludu. Takie nagromadzenie odpowiedzialności na pewno nie jest dla niej łatwe jednak daje ona sobie radę.
Mam wrażenie jakby aktorzy powracający z poprzedniej odsłony dawali zdecydowanie mniej entuzjastyczny występ niż w 2018 roku. Podejrzewam, że jest to spowodowane otoczką wokół produkcji. Jednak nadal brakuje mi tego czegoś za co pokochałem ich kreacje w pierwszej „Czarnej Panterze”. Dla przykładu Shuri z pomysłowej i cool młodszej siostry zmieniła się w niezdecydowaną i pogrążoną w żałobie następczynię tronu. Raz targa nią zemsta, raz współczucie. Podobnie sprawa ma się, jeśli chodzi o postać M’Baku ogrywanego przez Winstona Duke’a. Ma on swoje momenty w filmie jednak to za mało i miejscami służy tylko jako żart, a nie prawdziwa postać.
Mam też problem z Dominique Thorne wcielającą się w Riri Williams. Przypomina mi ona bardzo rolę Americi Chavez z filmu „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu”. Obie postaci łączy nie tylko młody wiek, ale również duże umiejętności oraz talent jak na tak szybko wprowadzoną postać. Brakuje większej podbudowy dla nich wraz z wątkiem rozwoju. Kiedy poznajemy Riri jest już uzdolnioną studentką z własnym warsztatem oraz wieloma wynalazkami światowej klasy. Nie ma tutaj mowy o próbach czy pomyłkach, wszystko od razu udaje się bez większych komplikacji. Mam szczerą nadzieję, że poświęcony tej bohaterce serial „Ironheart” pozwoli aktorce rozwinąć skrzydła oraz pokazać na co jeszcze ją stać.
Od Afryki po Mezoamerykę
Wizualnie ten film zachwyca. Kontynuowana jest droga zapoczątkowana przez „Czarną Panterę” z 2018 roku pod kątem ciekawego pokazywania kultur. Wakanda aż ocieka afrykańskim klimatem nawet jeśli chodzi o najnowocześniejszą technologię. Kostiumy stoją na najwyższym poziomie i prezentują się fantastycznie na ekranie. Obiekcje mam tylko do nowych strojów Doja Milaje, które oglądamy pod koniec filmu. Nie pasują one do stylu zaprezentowanego wcześniej i wyglądają zwyczajnie sztucznie. Za to żadnych uwag nie mam do projektu mieszkańców Tlalocanu oraz samej podwodnych zwyczajów. Inspiracja kulturą Mezoameryki to strzał w dziesiątkę. Czuć niesamowity powiew świeżości, na przykład w porównaniu do portretowania Atlantydy w „Aquamanie”. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu, a oglądając ten czarujący świat chcemy go więcej na ekranie.
Ludwig Göransson ponownie skomponował ścieżkę dźwiękową do produkcji o panterze i po raz kolejny stanął na wysokości zadania. Połącznie klimatów afrykańskich z tymi z ameryki środkowej zdecydowanie wpada w ucho. Szwed udowadnia, że ma smykałkę do tego typu soundtracków. Troszkę gorzej prezentują się utwory skomponowane przez znanych artystów na potrzeby produkcji. „Born Again” Rihanny nie jest najgorszą piosenką jednak nie wywołuje takich samych emocji jak „All The Stars” od SZA oraz Kenricka Lamara z poprzedniej odsłony.
Dziedzictwo pantery
„Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu” to przyzwoity film Marvela choć nie obyło się bez wielu potknięć. Do plusów na pewno można zaliczyć oprawę audiowizualną oraz projekty dwóch rywalizujących ze sobą cywilizacji. Umiejętnie poradzono sobie również ze śmiercią Chadwicka, a film nie wygląda jakby żerował na tej tragedii. Fabuła oraz bohaterowie to typowa komiksowa sztampa, którą Coogler umiejętnie bawi się na przestrzeni filmu. Jak na zwieńczenie IV fazy MCU jest dobrze choć mogło być oczywiście lepiej. Nie jest to najgorszy film jaki widziałem jednak w porównaniu do pierwszej części wypada niestety poniżej oczekiwań, choć to nadal bardzo dobre widowisko, które warto zobaczyć w kinie.
Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura